
Corso kwiatowe
W dążeniu do nieustannego urozmaicania zabaw dobroczynnych pod koniec XIX wieku w Warszawie urządzono po raz pierwszy corso kwiatowe, wzorowane na podobnych zabawach w południowej części Europy.
Corso było paradą udekorowanych kwiatami powozów, które publiczność mogła podziwiać z trybun. Dla właścicieli najpiękniej ozdobionych powozów przewidziano symboliczne nagrody. Całość kończyła „bitwa kwiatów”, czyli wzajemne obrzucanie się kwiatami. Opłaty pobierano za wstęp na trybuny a także za udział powozu w paradzie. Na ten ostatni mogli sobie pozwolić tylko ludzie zamożni, czasem instytucje lub przedsiębiorstwa – własny powóz i konie były rzeczą kosztowną
Pomysł przyjęto bardzo dobrze i doczekał się powtórek, a także naśladownictwa w innych miastach.
Jak przy wszystkich imprezach dobroczynnych, nie brakowało głosów krytycznych. Narzekano na koszty wiążące się z przygotowaniem i dekoracją powozów – szczególne oburzenie wzbudzała informacja, że niektórzy zamierzali sprowadzić kwiaty do dekoracji z zagranicy – a także na tłok i problemy organizacyjne. Jednak corso stało się popularnym elementem końcówki zielonego karnawału, po którym wiele rodzin opuszczało miasto na lato.
Corso-kwiatowe.
Dowiadujemy się, że jest projekt urządzenia w czacie wyścigów, prawdopodobnie pierwszych dni czerwca, corso kwiatowego, na wzór tego rodzaju zabaw w Nicei, Wiedniu itd.
Zabawa odbyłaby się na cel dobroczynny, z wejściem płatnem.
Za najstosowniejszą miejscowość do urządzenia defilady powozów i obrzucania się kwiatami, uznano park Łazienkowski.
Komitet zajmujący się urządzeniem zabawy, odniósł się o pozwolenie.
„Kurier Warszawski”, 1893
Corso.
Zabawa Corso, urządzana przez Towarzystwo dobroczynności na rzecz ubogich, zapowiada się coraz lepiej.
Zaproszeni na posiedzenie komitetu dochodów niestałych w dniu wczorajszym starsi zgromadzeń cechowych pp.: Józef Rentel, Józef Blumberg i Józef Juszczyk zaprojektowali urządzenie grupy z uprzężą charakterystyczną.
Do parku będą mogły wjeżdżać swobodnie wszystkie powozy, nawet z zaprzęgami zwykłemi, nie wyjmując dorożek parokonnych.
Bilety na wjazd powozem lub dorożką parokonną po rs. 5 i na wjazd dla jeźdźców konnych po rs. 3, nabywać można: u księżnej Jerzowej Radziwilłowej, hr. Wincentowej Walewskiej i u prezesa Doria-Dernałowicza.
Bilety wejściowe będą do nabycia dla osób dorosłych po kop. 30, a dla dzieci po kop. 15.
Oprócz właściwego Corso publiczność znajdzie w parku teatr na wyspie, fajerwerki, gondole charakterystyczne, stosownie oświetlone i t. p.
Zabawa odbędzie się. stanowczo d. 14-go b. m.
„Kurier Warszawski”, 1893
Corso.
Naturalnie powiodło się...
Od godz. 5-ej zapanował w mieście ruch gorączkowy, niezwykły, świadczący o olbrzymiem zainteresowaniu się nową zabawą.
Od 6-ej zaś dał się uczuć taki ścisk w okolicach placu św. Aleksandra, że powozy literalnie po kwadransie w miejscu stać musiały.
To też zamiast o 8-ej, corso skończyło się zaledwie o 10-ej i to jedynie pod przymusem... ciemności, jakie park zaległy.
Przestroga to na przyszłość: 1) ażeby corso zaczynać najpóźniej o 3-ej, 2) ażeby dopuszczać do udziału tylko wybór pojazdów.
Wczoraj Łazienki zgromadziły co najmniej 600 ekwipaży, w tern około 100 ukwieconych.
Palmę pierwszeństwa przyznalibyśmy wspaniałe mu powozowi hr. Branickiego z Wilanowa, przystrojonemu głogiem.
Wyróżniono zaś ekwipaże w porządku następującym nagrodzone: hr. Aug. Potockiej, hr. Franc. Pusłowskiej, p. Dziechcińskiej i p. Ochorowiczowej.
Dalej zwracały uwagę powozy pp. Józefa hr. Potockiego, Blochowej, dra Groera, Konopnickiego i w. in.
Z wozów malowniczych wyróżniały się trzech klubów: myśliwskiego, wioślarskiego i cyklistów z odpowiedniemi emblematami i wóz japoński pana S.
Kurjer Warszawski wysłał na corso wóz alegoryczny, według rysunku prof. Gersona z dominującą nad całą grupą postaci figurą Guttenberga.
Przebieg zabawy opiszemy w numerze wieczornym, tu tylko zaznaczamy, że w parku zebrało się do 10,000 osób, a aleje Ujazdowskie literalnie były zatłoczone, że wreszcie w natłoku nie obeszło się bez drobnych wypadków, na szczęście bez smutniejszych następstw iw.
Miarą ścisku, jaki panował na miejscu, może być fakt, iż jeden z naszych współpracowników wyjechał z placu Teatralnego o godz. 6½ i przejechawszy tylko raz drogę corsa, powrócił na plac o godz. 10½.
Że zaś jechał powozem, t. j. posuwał się w szeregu, zdołał obejrzeć zaledwie 50 ekwipażów.
Bitwa kwiatowa trwała na całej linji bardzo ochoczo do późna, co najlepszym będzie dowodem, iż corso kwiatowe, odpowiednio urządzone, może mieć w Warszawie stałe powodzenie.
„Kurier Warszawski”, 1893
Powozy ukwiecone.
Brek Eugenji Augustowej hr. Potockiej, przystrojony habrami i żółtemi różami, i dogcart, przybrany w też same kwiaty, którym powoził August hr. Potocki.
Powóz Franciszkowej hr. Pusłowskiej, bardzo estetycznie przybrany słomą. Uwagę zwracała parasolka z kwiatów.
Śliczny elegancki amerykan jesionowy pani Ochorowiczowej, przybrany w ceneraria lila i róże melange, zwracał powszechną uwagę. Całości dopełniał parasol lila w formie olbrzymiej cenerarii. Ładny ten ekwipaż wyróżniono tem słuszniej, że tak amerykan, jak i jego ornamentacja kwiatowa są pomysłu właścicielki i pod jej okiem wykonane.
P. Ludwik Temler wystąpił z wozem, ciągnionym przez pięć koni, dosiadanych przez strzelców, a przystrojonym w sosny i świerki i ucharakteryzowanym w rozmaite godła i emblematy myśliwskie.
Wyróżniający się charakterystyką wóz ten mylnie przypisywano klubowi myśliwskiemu.
Przepyszną czwórką skarogniadą w ładnie przybranym powozie ukazał się w Łazienkach Józef hr. Potocki.
Do wybitniejszych ekwipaży zaliczyć też należy powóz pani Blochowej.
Bardzo ładnie przedstawiał się powóz baronowej Zachertowej, do którego ubrania służyły kwiaty o jasnych barwach, jak boule-de-neige i róże.
Amerykan p. St. Dziechcińskiego zdobiły przeważnie róże, zaś p. Feliks Dziechciński wystąpił z amerykanem, przybranym w kwiaty polne z parasolem kwiatowym ze smakiem przybranym.
Dużo smaku i gustu wykazała firma p. M. Konopnickiego w artystycznem przybraniu ekwipaży. Wymienimy ich kilka.
Powóz Marji z hr. Potockich ordynatowej hr. Zamoyskiej, ozdobiony na tle jasnych kwiatów makami ponsowemi.
Bardzo wdzięcznie wyglądał panier-a-salade panny Doria-Dernałowiczówny, zaprzężony w parę zgrabnych poney’s, w którego kwiatowej ornamentacji przeważały kwiaty polne.
Elegancki był powóz dra Groera, obity materją koloru mauve, przybrany przeważnie w kwiaty akacji, boule-de-neige, lilje i róże.
Sam p. Konopnicki wystąpił z faetonem lakierowanym na biało, obitym białą materją, na której tle prześlicznie wyglądały bukiety z traw i kwiatów. Kola i uprząż pokryte habrami i wstęgami. Faeton ciągnęły cztery konie, prowadzone przez dwóch żokiejów w kurtkach i żokiejkach niebieskich. Był to jeden z najbardziej stylowych ekwipażów wczorajszego corso.
Prześliczną czwórką arabczyków, z których trzy kare a jeden biały, w powozie, ubranym bławatkami, przybyła do Łazienek organizatorka corsa, Jerzowa ks. Radziwiłłowa.
Ksawerowie hr. Braniccy przyjechali powozem, ubranym bardzo oryginalnie w same tylko głogi, któremi osypana była także liberja służby.
Powóz hr. Raczyńskiej, która przybyła na corso z uroczą córką swoją, hrabianką Krasińską, zdobiły białe stokrocie i akacje.
Państwo Kazimierzostwo Sobańscy mieli powóz ubrany wdzięcznie w nenufary i inne kwiaty wodne.
Ładnie wyglądał faeton hr. Tyszkiewicza, którego ubranie z różnobarwnych bratków wyróżniało go wśród przeważających jasnych kolorów innych powozów.
Brek p. Komierowskiego zaprzężony w parę kont skarogniadych był przystrojony masą boule-de-neige i białych róż.
Z olbrzymiej masy najrozmaitszych powozów trudno wymienić dokładnie wszystko, co zasługiwało na uwagę, wspomnimy wiec choć pobieżnie o tych, które wpadły nam w oko.
Powóz ks. Czetwertyńskiej, przystrojony w niezapominajki i róże dzikie; powóz p. Aleksandrowej Sianożęckiej, amerykan p. Powichrowskiego z ornamentacją z róż marechal Niel na tle z mchu (nagrodzony puharem kryształowym), amerykan korn. Nosowa, i ciągniony przez dobrze dobraną czwórkę gniadoszów, którego ubranie stanowiła girlanda z boule-de-neige i piwonij, amerykan p. Haberbuscha z kwiatami białemi i szafirowemi, faeton pani Orsetti przystrojony w trawę, i kwiaty ponsowe, nareszcie mnóstwo powozów z pięknemi końmi i elegancką uprzężą, lecz mniej obficie osypanych kwiatami, lub których ubranie składało się z pęków samych tylko róż.
Niezwykłą ornamentację wehikułu wymyślił sobie ktoś, ubierając dorożkę w liście kapusty i główki sałaty. Ornament ten nie wytrwał jednak długo, tłum bowiem pieszy rozerwał go na strzępy i posługiwał się nim do rzucania do powozów podczas i po bataille de fleurs.
Nie brakło też i wozów z emblematami: cyklistów reprezentował olbrzymi, z zieleni złożony bicykl, otoczony masą mniejszych bicyklów, wioślarzy zaś z takiegoż materjału zrobiona łódź.
Na tle tych wszystkich powozów, breków i amerykanów odbijał silnie palankin japoński z siedzącą wewnątrz japonką, niesiony przez czterech japończyków i ozdobiony rozmaitemi wachlarzami i cackami japońskiemu. O zmierzchu latarnie papierowe zajaśniały światłem, dając widok oryginalnej a jaskrawej całości.
„Kurier Warszawski”, 1893
Przepisy corso’we
Corso kwiatowe poruszyło cało miasto i dziś jeszcze rozmowy toczą się na temat jedynie onegdajszej zabawy w Łazienkach.
Powodzenie jej daje rękojmię, iż tego rodzaju popisy kwiatowe mogą i powinny odbywać się corocznie.
Lecz odbywać się powinny nie jak w r. b. chaotycznie, ale z planem z góry powziętym i w szczegółach opracowanym.
Oto pewno wnioski na przyszłość obok kilku uwag krytycznych ze świeżej przeszłości.
1) W Warszawie, gdzie wieczór dość wcześnie się zaczyna, corso należy rozpoczynać o 3—4 z południa, zwłaszcza, iż najwłaściwszą dla zabawy porą jest tylko połowa czerwca. Przy tak wczesnem rozpoczęciu zabawy będzie można ją ukończyć przy świetle dziennem o 8-ej. Dzięki czemu znowu unikniemy wybryków widzów bezpłatnych.
2) Drogę dla powozów należy wytknąć w ten sposób, ażeby ekwipaże na żadnej alei się nie krzyżowały, co można uskutecznić w tak wielkim, jak Łazienkowski parku, byleby linja poprowadzona była umiejętnie, unikniemy wtedy mimowolnego wyrzucenia kilkuset ekwipaży po za linję corsa i zmuszanie publiczności trybunowej do oglądania wciąż jednych i tych samych powozów.
3) Ustanowić należy opłatę wchodową do parku trochę wyższą, np. rublową, celem powstrzymania zbyt wielkiego natłoku. Jesteśmy przeciwni arystokratyzowaniu zabaw publicznych. Przeciwnie, niechaj najliczniejsze zastępy warstw rozmaitych ocierają się wzajemnie: z czasem może to wytworzyć większą karność i wyrobić w tłumie większe poszanowanie własności publicznej... Lecz głosujemy za podniesieniem opłaty jedynie w interesie zabawy, która przy ścisku poprostu rozwinąć się nie może.
4) I co do udziału ekwipażów uczynilibyśmy pewne zastrzeżenie, stawiając wprost za warunek choćby najskromniejsze przystrojenie ich kwiatami, opłaty bowiem 5-rublowej (za wjazd) podnosić niepodobna.
5) Warszawa właściwie nie ma parków i ulic dla corsa odpowiednich, sądzimy jednak, że przedłużenie linji corsowej na aleje Ujazdowskie i Nowy-Świat, obowiązkowe, tak, iżby przez te dwie ulice ekwipaże przejeżdżały do parku i ztamtąd wracały — przyczyniłoby się znakomicie do urozmaicenia samego corsa i walki kwiatowej, zwłaszcza gdy zabawa rozpoczynałaby się w dzień, o 4-ej, nie pod wieczór.
Szereg desideratów możnaby ciągnąć bez końca, poprzestajemy jednak na zaznaczeniu jeszcze tylko kilku porządków wewnętrznych dotyczących.
6) W parku i alejach należy urządzić 50 kiosków z bukiecikami na sprzedaż dla utrzymania wałki kwiatowej.
7) Trybuny dla publiczności wypada urządzić w 10-ciu co najmniej miejscach, np. przy zbiegu ulic bocznych do alei Ujazdowskich, u stóp góry bocznej na ul. Agrykoli i 2—3 w parku, — trybuny porządne, mocne i wygodne.
8) Program opracować wcześnie, z uwzględnieniem jaknajszerszem wozów alegorycznych, które tego rodzaju zabawy niezmiernie urozmaicają i t. d. i t. d.
Zamknijmy nasze uwagi.
Corso onegdąjsze, raz jeszcze powtarzamy, samo się zrobiło: komitet zgoła nic nie uczynił dla zabawy wielkiej, zdradzając nieznajomość miasta, pomimo więc ostrzeżeń prasy, poprostu czuł się znienacka zaskoczonym przez tłumy, na których przyjęcie zgoła nie był przygotowany.
Za to ogrodnictwo nasze złożyło wyborny egzamin: przed kilkoma jeszcze laty nie bylibyśmy w stanie własnemi silami podobnej zabawy urządzić!...
O wyjątkach sprowadzania kwiatów z zagranicy nie wspominamy. W masie zniknęły one bez śladu.
„Kurier Warszawski”, 1893
Swoje wrażenie z pierwszego warszawskiego corso spisał również Bolesław Prus:
Kiedy heroldowie dziennikarscy ogłosili miastu, że odbędzie się corso, publiczność zrobiła minkę jak dwudziestoletnia dziewica, której ofiarowałby rękę i serce najprzystojniejszy kapitan cyklistów.
Spuściłaby oczy, zarumieniła się i z bijącym sercem szepnęłaby:
— Nie wiem, czego ten pan chce ode mnie, ale... musi to być bardzo dobre i przeczuwam, że mi się podoba.
Toż samo odpowiedziała Warszawa:
— Nie wiem, czego pan Bernatowicz chce ode mnie, ale... cokolwiek nastąpi, bronić się nie będę, tylko — owszem...
Najdomyślniejsi, a nieobeznani z tego rodzaju zabawami odgadywali:
— Co to jest corso?... nie wiadomo. Musi to jednak mieć związek ze szlachectwem i dorożkarstwem, bo wchodzą konie i powozy. Powinno być ładne, gdyż zapowiedziano czynny udział dam i kwiatów, a musi być bardzo dobroczynne, ponieważ ma się odbyć na dochód Towarzystwa Dobroczynności.
Zaniepokojenie publiczne, łaskotane przez dziennikarzy, rosło. Już w pierwszych dniach przygotowań mówiono o corsie jak o pożarze na sąsiedniej ulicy. Potem ciekawość wzmogła się do temperatury, odpowiadającej koncertom Miry Hellerówny, a w przeddzień dosięgła rozmiarów, równych przejazdowi szacha perskiego albo występom braci Reszków.
Nareszcie — stało się.
W naturze tego dnia panowało gorąco, dające się porównać chyba z wybuchem namiętnej miłości... kominiarza, przy której w pierwszej chwili można się spocić, w następnej opalić, a nareszcie — posmolić.
Słońce już nie opalało, ale smoliło; nie piekło, ale gotowało. Szczęściem, nikt nie czuł gorąca zewnątrz siebie, mając go pełne wnętrze. W dodatku zaś, ku wieczorowi, upał zmniejszył się jak zadyszany Romeo, który nie tylko bardzo dużo opowiedział Julii o swoich uczuciach, ale pożegnawszy ją na wieki przed śmiercią postanowił odpocząć.
Około godziny czwartej po południu na ulicach było dość pusto: ,.korsarze” ozdabiali się kwiatami, dorożkarze myli ręce i przypinali bukieciki do batów. Za to około godziny siódmej na Nowym Świecie utworzył się łańcuch powozów, na placu Aleksandra — jarmark, a w Alejach Ujazdowskich — dzień sądu ostatecznego. Tłum pieszy gęsto jak na procesji posuwał się żółwim krokiem po obu stronach chodnika, a na środku, zamiast jechać, stały natłoczone powozy w takiej liczbie, jak gdyby wszystkie dni wyścigów konnych zsypano w jedno pudło.
Że który koń nie oparł się przednimi nogami na kapeluszu damy, siedzącej w powozie i że powozy nie właziły na powozy, jak publiczność na ławki, jest to cud, który przypisać trzeba temu, że — w ogóle — wszyscy stali w miejscu. A stali tak długo, że podobno jeden pan, znalazłszy się naprzeciw Nowej Szwajcarii, zjadł tam porcję przy nim zakwaszonego mleka, poduczył się jeździć na welocypedzie i wrócił do powozu, który przez ten czas posunął się na dystans żabiego skoku.
Zresztą najlepszą miarą prędkości jest fakt następny:
Około godziny szóstej dwaj znakomici moi przyjaciele zaprosili mnie do swego powozu, który miał wyruszyć z ulicy Włodzimierskiej. Jako demokrata, odrzuciłem karetowe pokusy i poszedłem do Obserwatorium piechotą, chcąc kupić zwyczajny bilet wejścia.
Znalazłszy budkę z biletami rozbitą, a zgubiwszy nadzieję legalnego wejścia na zabawę, wściekły z gniewu, wyrzekłem się zabawy i znowu piechotą wracałem do domu.
Wtem, na rogu placu Aleksandra, podnoszę oczy i widzę moich znakomitych przyjaciół tudzież ich powóz, który na czterech kołach i ośmiu końskich nogach zdążył przejechać ledwie czwartą część tej drogi, jaką ja zrobiłem pieszo.
W pół godziny później byliśmy naprzeciw Instytutu Głuchoniemych i w tym miejscu zapewne doczekalibyśmy się przyszłorocznego corso, gdyby nie nadzwyczajny wypadek.
Było nas trzech mężczyzn, więc naturalnie komenderowała nami dama jadąca własnym powozem, przystrojonym w kwiaty i kieszonkowego grooma, który dźwigał nie mniej kwiecisty parasol.
Co mówię, że komenderowała nami dama?... To nie była dama, ale Hannibal w postaci damy, własnoręcznie kierującej parą smoków przebranych za jukiery.
Smoki posiliwszy się smołą i siarką i ugasiwszy pragnienie witriolejem, na placu Aleksandra zaczęły tak dokazywać, że na jednym pękł półszorek. Należało za wszelką cenę ruszyć z miejsca, ale gdzie?... Wówczas królowa amazonek wpadła na myśl genialną: wypuściła swoje potwory na ulicę Wiejską, potem gdzieś w lewo na dół, objechała wśród tumanów kurzu Ujazdowski Szpital i w kwadrans — byliśmy w Łazienkach.
Może być, że przejście przez Alpy więcej zabrało czasu aniżeli objechanie Ujazdowa; może odkrycie Ameryki było płodniejsze w skutki aniżeli odkrycie nowej bramy do Łazienek. Ponieważ jednak tamtych faktów nie widziałem, podziwiam ten, który pozwolił mi zobaczyć corso.
Cóż to było nareszcie to corso?
Proszę sobie wyobrazić olbrzymiego węża z powozów, który, połknąwszy mnóstwo ludzi, rozwalił się w Parku Łazienkowskim, tak że jego niezmierne skręty zapełniły wszystkie aleje — a będziecie mieli corso.
Corso jest to wąż, którego dzwona hojnie ozdobiono kwiatami i w którym połknięci pasażerowie są ogromnie zadowoleni. Zapewne z tego, że przypatruje się im natłoczona wzdłuż Alei publiczność, że gra kilka muzyk, nie zawsze zgodnych z sobą, że będą ognie sztuczne i tak dalej.
Wąż corso nie odznaczał się swobodą ruchów: posuwał się jak ślimak po piasku, stawał, a niekiedy pstry i kwiecisty jego tułów przerywał się w szpetny sposób, wytwarzając niebywałe sytuacje.
Hrabiemu A. Potockiemu przy dogcarcie (?) pęka orczyk; naturalnie awantura, ruch na całej linii wstrzymany.
— Panowie! — woła przytomny właściciel — panowie, proszę o paski i zaraz płacę.
Pasek — mała rzecz; któż by odmówił podobnego drobiazgu Potockiemu? Sypie się więc taka ilość pasków, podwiązek, sznurówek, że właściciel dogcartu (!) mógłby otworzyć w swoim pałacu sklep siodlarsko-norymberski. Naturalnie orczyk zawiązuje się i ruszamy.
Ruszamy, ale nie wszyscy w jednym kierunku. My, arystokracja, jedziemy ku platformie, demokratyczne zaś stronnictwo Potockiego — chyłkiem umyka w krzaki, oburącz podtrzymując tę część męskiego stroju, która trudniej obchodzi się bez paska aniżeli orczyk.
W jednej chwili wyradza się mnóstwo najsmutniejszych zawikłań:
— Co pan tam robi za drzewem?... Proszę wyjść tu, na ulicę... — woła stróż do jegomościa, który trzyma w zębach bukiet, ponieważ obie ręce ma zajęte.
Małżeństwo, które dotychczas wodziło się pod ramię, jak bat z biczyskiem, po plebiscycie na rzecz hrabiego Potockiego — rozdziela się. On, choćby chciał ,,z duszy serca”, nie może prowadzić żony, ona zaś wzdycha:
— A to mi dopiero zabawa!...
Bolesław Prus, Kronika Tygodniowa, w: „Kurier Codzienny”, 1893
Ogniskiem, około którego obracał się gad, zlepiony z koni i powozów, była platforma, właściwie amfiteatr, gęsto zapełniony publicznością. Przy gasnącym świetle dziennym robiło to wrażenie pochyło ustawionej poduszki z kwiatów, przeważnie z rumianku, tu i owdzie przetkanego czerwonym makiem, szafirowym chabrem, zielonym listkiem.
Patrząc na zbiór strojów i wdzięków, mimo woli zapytywałeś się, w jaki by sposób określić ten „żywy bukiet”: czy że jest bardzo ładny, czy że tam bardzo ciasno?
Powóz moich dystyngowanych przyjaciół zajechał o tyle późno, że już kończyła się bitwa kwiatowa, a zaczynał się rabunek ozdobionych w kwiaty powozów. Są ludzie, mający krowie instynkta, którzy gdy przechodzą obok rośliny, nie mogą powstrzymać się od zerwania jej ręką w braku odpowiednio długiego języka. W rezultacie pomimo drobnych nieładów zabawa powiodła się niezwykle. A że ludzka radość jest tyle warta co i filantropia, więc można życzyć sobie, aby corso z odpowiednimi ulepszeniami powtarzało się co roku.
Bolesław Prus, Kronika Tygodniowa, w: „Kurier Codzienny”, 1893
„Corso," czyli korowód powozów, wyporządzonych odświętnie, przystrojonych wykwintnie, pozajmowanych przez „beau monde" i uwijających się przed oczami zazdrośników, drepcących na piechotę, ma się odbyć w parku Łazienkowskim gwoli ubogim Towarzystwa dobroczynności, którym, jeżeli się ta nieznana u nas zabawa uda, przynieść to może sporo grosza. Park zostanie zamknięty, powozy i jeźdźcy za wejście opłacać się mają po 5 i po 3 ruble, a piesi po 30 kop. Niewiadomo tylko czy owo „corso," jak to bywa na Rivierze (w Nizzy nadewszystko) połączy się z uroczystością kwiatów. Tam place zasypywane bywają kwieciem, którego w tej porze (na wiosnę) hojna przyroda dostarcza aż do zbytku. Tutaj... byłoby to tylko zbytkiem.
Z chwili bieżącej, w: „Tygodnik Mód i Powieści”, 1893
Zapowiedziane na wczoraj corso „naturalnie" powiodło się. Tego klasycznego „naturalnie" użył pewien dziennik, zdając sprawę o zabawie, która poruszyła mrowisko warszawskie, sięgając aż do wnętrza Nalewek i Muranowa. Naturalnie — to znaczy, że inaczej byćby nie mogło i być nie powinno, że corso stało na gruncie potrzeby i logiki, dobrze zrozumianej i odczutej przez masy filantropii i przekonania, że gapiąc się na ukwiecone pojazdy, spełnia się swój obowiązek.
Naturalnie, że tak było.
To mi się tylko wydaje trochę nienaturalnem, że ci właśnie, którzy do worka filantropii najwięcej rzucić mogą, rzucają istotnie, ale tylko na opłacanie pompy swojego miłosierdzia. Szczur, który ma być prawym potomkiem góry, przychodzi na świat przy huku rac niebotycznych, przy blaskach ogni sztucznych, przy rozkosznych dźwiękach muzyki, przy zadowoleniu jednych, podziwie innych. Jak na szczura — bardzo okazale!
„Poseł Prawdy" w tygodniku swoim suponował przed paru tygodniami, że dla zdobycia ubogim 5,000 rs. wyrzuci się ich 500,000. Zdaje się, że supozycya była mylna co do cyfr, ale nie przesadziła co do ich wzajemnego stosunku. Pół miliona rubli na corso nie wydano, ale też pięciu tysięcy dla biednych nie zdobyto. Cóż chcecie, urządzenie takiej szopki musiało być kosztowne. Przygotować teren, uorganizować służbę porządku, pooświetlać co ciemne, przygotować różne niespodzianki, które bywają największą przynętą dla tłumów — to się za lada co zrobić nie da.
Dodatnią stroną zabawy, której w Warszawie było stanowczo zaciasno, stanowiła odrobina ruchu w przemyśle i handlu, wywołana przez corso.
Sprzedano multum kwiatów, tysiące par rękawiczek, zrobiono dużo nowych kapeluszy i sukien, odrestaurowano i odlakierowano ze setkę powozów. Gdyby jeszcze temu lub owemu nie zechciało się kwiatów z Nizzy, Medyolanu lub Florencyi, korzyści nie byłyby przyćmione wybrykami zbytku, rwącego się poza krańce możliwości etycznej.
Ogrodnicy, modniarki, sklepy galanteryjne i t. p . błogosławią myśl corsa, urzeczywistnioną przy najpiękniejszej pogodzie.
Czy istotnie zabawy podobne mają u nas przyszłość przed sobą, jak wróżą optymiści dziennikarscy?... Tak, dopóki nie przestaną być nowością.
Maryusz, Z tygodnia, w: „Tygodnik Mód i Powieści”, 1893
Corso, wedle ostatecznych obliczeń, przyniosło dochodu więcej niż 7,000 rs. Ciekawe jest, ile też wydano pieniędzy na tę zabawę, którą naśladować zaczynają różne stowarzyszenia. Słyszeliśmy, że i na wsiach panowie sąsiedzi urządzają corsa, nie myśląc bynajmniej o sprowadzaniu kwiatów z zagranicy. Oczywiście zabawki te, to majówki lipcowe, wesołe, pełne życia i habrów, których jest poddostatkiem.
Z chwili bieżącej, w: „Tygodnik Mód i Powieści”, 1893
Potrzeba zasilić fundusze Warszawskiego Towarzystwa Dobroczynności, ubiorą się więc landa i koczobryki panów w lilje, powoje i róże.
Aa — corso!
Tak — projektowane corso dochodzi do skutku. Przed tygodniem właśnie odbyło się posiedzenie członków wydziału dochodów niestałych wymienionej powyżej instytucyi i postanowiono urządzić corso na dzień 8 go Czerwca. Żywe i umarłe kwiaty posuwać się będą alejami Ujazdowskiemi, Szucha i Bagateli — a wyjazd rozpoczną od placu 3-rzech Krzyży. Dla widzów urządzone zostaną w różnych miejscach trybuny. Nagród będzie dziesięć w formie chorągiewek ozdobnych.
??, Pogawędka, w: „Bluszcz”, 1895
Już przeszłe kwiatowe korso, i mające się odbyć wyścigi konne (Grand-Prix) trzymały i trzymają jeszcze w gorączkowym ruchu najpierwsze tutejsze pracownie mody, gdyż dwie te uroczystości są zwykle najpierwszem polem popisów tualetowych.
Po wielkich wyścigach, Paryż zazwyczaj sio wyludnia. Elegancki świat wyrusza im chłodne morskie wybrzeża, w malownicze góry, do różnych leczniczych miejscowości, lub na szerokie kwieciste pola własnych posiadłości, gdzie znów w innej formie gust i elegancya się ujawniają.
Korespondencya paryzka. Przegląd mód, w: „Bluszcz”, 1895
Ale największą siłę przyciągającą miało od dawna zapowiadane Corso. Pomni tłoku, jaki panował podczas pierwszej zabawy kwiatowej w Łazienkach, gdzie zielone trawniki zgniecione zostały pod stopami kilkunastutysiącznego tłumu, a i bez mniej boleśniejszych nie obyło się wypadków, bo to ten to ów z wysokości mostka do wody zleciał i nieproszenie użył kąpieli, nawet o jednem rozjechaniu mówiły dzienniki; pomni więc na to wszystko urządzający corso kwiatowe, jako miejsce zabawy obrali na Mokotowskiem polu — plac wyścigowy. Czy wybór był dobry, nie do nas sąd w tej materyi należy. Lecz ponieważ każda rzecz ludzka ma zawsze dwie strony, dwa sądy i dwa zdania — temu ogólnemu prawidłu podlegać więc musi i owa czysto włoska zabawa, na grunt warszawski przeniesiona. Dla jednych był wybór rzeczonego placu, zupełnie dobry, dla innych — zupełnie zły. Do pierwszych należą uczestnicy zabawy, którzy w ukwieconych lub nieukwieconych powozach kręcili się w kółko, rzucali i otrzymywali nawzajem nic nieszkodliwe razy, zresztą ci może, a za opłatą pięćdziesięciu kopiejek mieli prawo wejścia do środka areny; do malkontentów należał tłum szary, pragnący choć zdaleka przypatrzyć się wielkopańskiej zabawie, ażeby, powróciwszy do szydła, kowadła lub łopaty nawet, mieć o czem rozpowiadać dzieciakom w domu i sąsiadom z przeciwka.
??, Pogawędka, w: „Bluszcz”, 1895
Pomimo jednak nieładu i paru awantur, które towarzyszyły pierwszej u nas zabawie kwiatowej, widziałem więcej w niej życia, ruchu, większe bogactwo w ubiorze powozów, niż na obecnej. Stanowczo okwieconych pojazdów było za mało, przerywał je szereg długi zwyczajnych powozów, których całą (i to nie zawsze) ozdobą było parę koszyków kwiatów służących do stoczenia batalii. Nie widzieliśmy pięknej, różnobarwnej tęczy wijącej się w dwóch przeciwnych sobie kierunkach, nie widzieliśmy bogactwa pomysłów i w tej niewielkiej ilości ubranych powozów. A przecie cała zabawa polega na tym kalejdoskopie barw ruchomych, na rzęsistym deszczu kwiatów, przerzucającym się z powozu do powozu. Przy dźwięku muzyki, przy wesołym gwarze rozbawionych powinna się odbywać owa walka. Tego zupełnie nie było. Gdzie nie gdzie parę kwiatków upadło i ot wszystko.
We Włoszech inaczej.
— Ba! tam temperament narodu inny.
— Tak! Lecz w takim razie, — to po co to naśladownictwo? A doprawdy, że bez tego ruchu, gwaru i śmiechu, które koniecznie towarzyszyć jej muszą — ten kwiat egzotyczny na nasz grunt przeniesiony — dziwnie smutną ma fizyognomię, dziwnie zwiędłem patrzy obliczem. Jesteśmy bardzo ciekawi, czy owa Zabawa kwiatowa, pozyska u nas prawo obywatelstwa, czy ją potrafimy przyswoić i nadać jej odpowiedni nich i życie.
Do wyróżniających się powozów, pod względem oryginalności i pomysłów należał wóz emblematyczny „Lawn-tennis,“ zaprzężony w czwórkę siwych koni, powożony przez pocztylionów. Rumaki unosiły na karkach rakiety, które też jak wachlarze umieszczone były po rogach platformy między girlandami z kwiatów białych. Na wozie tym, w strojach zastosowanych do gry tej, znajdowali się: hr. Maurycy i Tomasz Zamoyscy, ks. Stefan Lubomirski, baron Radoszkowski, p. Laski i hr. August Potocki. Bardzo ładnym był też powozik p. Wierzbowskiego, ubrany w kłosy zboża i bławatki, z woźnicą w krakowskiej sukmanie, ciągniony przez parę dzielnych gniadoszów. Dalej wyróżniał się jeszcze powóz państwa Stanisławowstwa Filipkowskich tonący cały w różach i gwoździkach i drabiniasty słomiany wóz p. Namysłowskiego upstrzony w maki i bławatki, z którego płynęły dźwięki dobranej orkiestry, a „Świr, świr za kominem“ brzmiało rozgłośnie.
O godzinie siódmej wieczorem, konkursowe pojazdy przeszły przed pawilonem sędziowskim, gdzie z rąk gospodyń corsa: Jeżowej księżny Radziwiłłowej, Włodzimierzowej ks. Czetwertyńskiej i Eugenii hr. Potockiej — właściciele powozów wybranych otrzymali nagrody w postaci chorągiewek z napisami odpowiedniemi. Nagrodzeni zostali: hr. August Potocki, rotmistrz Jelec, Karol Namysłowski, Wierzbowski, Stanisławostwo (nie jak Kuryery piszą Stanisławowie) Filipkowscy i kilku innych, o których dotąd wiadomości nie powziąłem.
Po otrzymaniu tych oznak turniejowych, przejechano się jeszcze parę razy, gdzie tłum, żądny panem et circenses, z niecierpliwością oczekiwał.
??, Pogawędka, w: „Bluszcz”, 1895
A więc Corso, Corso, Corso!!!
„Z kwiatów pieniądze – z pieniędzy chleb i odzież ciepła dla wydziedziczonych"
Właśnie! I co to za filantropia niezmordowana, która nawet w te zwrotnikowe upały sięga przewidywaniem aż do styczniowych mroźnych zawieruch.
A te powozy pp. A. B. C. D. X. Y. Z., ukwiecone z myślą o tej nędzy i o tem ciepłem ubraniu, a te twarze posągowej piękności (zamyślone naturalnie o ciepłem ubraniu), a te młode dziewczynki w aureolach kapeluszy ze złocistej słomy wychuchane i wyrurkowane z taką starannością wyrafinowaną (zawsze gwoli tego chleba i tego ubrania). Boże! Co tu miłosierdzia, cnoty i altruizmu wszelakiego!
A więc Corso, Corso, Corso!!!
A.S., Warszawa w Czerwcu 1895 r., w: „Tygodnik Mód i Powieści”, 1895
Szedłem sobie Nowym-Światem rozbłękitniony spokojem kaczek i zajęcy, naprzeciw mnie, ku Ujazdowskiej Alei płynęła fala tłumu, ale, że to nie był dzień świąteczny, dziwiłem się trochę temu tłumowi, choć to zdziwienie moje, jak się później okazało, było karygodnem. Tymczasem idę, patrzę i na krótką zatrzymuję się chwilę. Jedzie jakiś wózek z baldachimem rozpiętym na liściach palmowych, na kołach i szpicach powoziku kwiatki, na uszach konia (bo zaprząg ten o jednym był tylko koniu) także kwiatki. On i ona — (nie wymieniam nazwisk, bo nie znam siedzących pod baldachimem) jadą wolno, a stangret prowadzi rumaka. Rzuciłem na ten ekwipaż przelotne spojrzenie rozbłękitniony spokojem kaczek i zajęcy i szedłem dalej, I aż oto, naprzeciw ulicy Smolnej, zatrzymał się bryk jakiś usiany cały różami, że miał wygląd kosza wewnątrz i zewnątrz ubranego w te kwiaty.
Dalej wali powóz jeden, drugi, trzeci, wszystkie w kwiatach, a wśród kwiatów żywe kwiaty, z uśmiechem na ustach, z piersią falującą oddechem wiosny i żądzą batalji, jaką stoczą za chwilę na równinie mokotowskiego pola, pod samemi murami Warszawy – ilość ukwiecionych powozów dopiero rozjaśniła myśli moje senne – dopiero zrozumiałem ten pęd tłumu ku Ujazdowskim Alejom.
— To corso, corso! — zawołałem głosem wielkim i zwróciłem swe kroki, tam, gdzie za chwilę odegra się walka – kwiatów. Biegłem, rozpychając tłum, (słowo państwu daję, że biegłem), zgubiłem, zdaje się, kapelusz, ale co wrażeń, co wrażeń! bo „one walczyły nie tylko potęgą swych oczu, ale kwiatami — swemi najwierniejszemi przyjaciółkami!“ Panowały więc radość i zgoda i przyjaźń mimo walki zaciętej. O godzinie 8-ej p. o. Generał Gubernatora ochmistrz Petrow, wspólnie z prezesem Alfredem Czarnomskim, rozdał właścicielom wyróżniających się pojazdów ozdobne chorągiewki. Ciemności nocy dopiero przerwały zabawę, odjechały pojazdy, rozproszył się tłum i ja ruszyłem w podróż powrotną do siebie, myśląc o czarach wiosny, mając usta pełne rymów, rozbłękitniony spokojem kaczek i zajęcy i świętem przymierzem wiosny, dającej wszystkim spoczynek błogi.
??, Pogawędka, w: „Bluszcz”, 1896
Corso.
Niespożytą jest, jak się pokazuje, metoda wytargowywania dla dobroczynności jednej tysiącznej od wyrzuconych bezprodukcyjnie summ pieniędzy, skoro w roku bieżącym jeszcze, wystąpili kusiciele z projektem kwiatowego corsa. Przy teatrach i teatrzykach, wyścigach, zielonoświątkowych Bielanach, wystawie rolniczej, zbliżających się regatach Ś-to Jańskich, niewiadomo już doprawdy, kiedyby się na to Corso znaleźć mógł czas, i ktoby z tych, którzy na kilka letnich miesięcy opuścić mają niebawem Warszawę, mógł w niem przyjąć udział bierny, nie mówiąc już o czynnym. O pieniądzach nie wspominamy wcale, bo pieniędzy jest w naszem mieście takie mnóstwo niezmierne, że przedmiotem kłopotu może być tylko, na co je wydać, a nigdy zkąd tych pieniędzy dostać. Pod tym względem jesteśmy niewyczerpani, i o tem wie zarówno każdy mieszkaniec tutejszy, jak i komitet trudniący się organizowaniem zabaw, któremu jest dosyć szepnąć jedno słówko, aby rozochocone tłumy pospieszyły na wskazane miejsce. Tym razem znalazły się przeszkody nie przewidywane — wymienimy te przeszkody.
Najprzód oznaczony pierwotnie dla corsa termin 12 Czerwca okazał się niedogodnym, albowiem na dzień 12 Czerwca i nojbliższe mu dni, naznaczony już był cały szereg zabaw konkurencyjnych (używamy terminu kuryerkowego); następny termin wydał się zbyt późnym dla tych, którym pilno do wód i kąpieli zagranicznych, a nawet kluby i stowarzyszenia odmówiły udziału w przewidywaniu zapewne, że im już sił i tchu do tej taniej a swojskiej uciechy nie starczy tym razem. Nakoniec klęskę kapitalną zadał pomysłowi sympatycznemu Zarząd wojskowy, który oznajmił radzie miejskiej Warszawy, iż potrzebuje pola Mokotowskiego na przegląd wojsk, i z tego względu na zanieczyszczanie go kawałkami papieru, munsztukami od papierosów i śmieciami, powstającemi z zeschłych kwiatów nie zgadza się. Że zaś innego odpowiedniego placu do takiej uroczystości nie posiada Warszawa, przeto odłożone będzie Corso kwiatowe do nieokreślonego terminu. A szkoda!
Kronika, w: „Tygodnik Mód i Powieści”, 1897
Sezon paryzki skłania się ku końcowi; rozkoszna pora długich dni słonecznych, letnich wieczorów, wielka obfitość aromatycznych poziomek i pachnących trawek w okolicach stolicy wywabia piękne Paryżanki na kilkodniowe odwiedziny do letnich rezydencyj. Tu czas schodzi im na ważnych naradach z ogrodnikiem, który dostaje specyalne instrukcye co do wyboru kwiatów hodowanych troskliwie w cieplarniach na dzień wielkiego tryumfu mody — corso kwiatowego! Nie łatwe to zadanie obmyśleć zawczasu toaletę i zaprzęg tak, aby wszystko razem: kwiaty, barwa sukni, kapelusza, powozu, liberyi, nawet maść koni były w harmonii, w pewnem estetycznem zbliżeniu, w czem właśnie Paryżanki są niedoścignione.
W alei akacyowej lasku Bulońskiego, z wybornego punktu obserwacyjnego, widać już zdała pierwsze ekwipaże, czyli raczej wonne rydwany, w których nowożytne boginie strojne i rozbawione staczają jedyną walkę, z jaką kobiecie do twarzy — walkę na kwiaty. Z powozu do powozu padają jak strzały bukiety róż, goździków i azalij; tłum pieszy chwyta je w locie, napawa się ich wonią, posyła dalej, nie przestając podziwiać udatnych zaprzęgów, defilujących przed komissyą, która nagradza jaskrawą chorągiewką pomysły najwybitniejsze. Otóż jako najozdobniejszy uznany został powóz wymoszczony cały liliami i goździkami; miał wzniesienie w kształcie kopuły z samych irysów, koła zaś ubrane w pawie pióra. Obracając się, migały one w słońcu cudnymi blaski. Wśród ogólnych oklasków ukazuje się inny, cały ze storczyków, upiętych w skrzydła, a dalej ruchome altany z glicynij, hortensyj, róż pnących, kwiatów polnych i zboża. Właścicielki tych pięknych pojazdów w olśniewających tiulach, gazach, śnieżnych muszlinach, koronkach i pierzastych boa osłaniają swe kwitnące kwiatami kapelusze jasnemi parasolkami.
Konstancya, Korespondencya z Paryża o ubiorach, w: „Tygodnik Mód i Powieści”, 1903
W tydzień potem, również w prześliczną pogodę odbyło się corso kwiatowe. Prawdziwe święto bogini Flory! Aleja Akacyi cała w rozkwicie tworzyła tło czarodziejskie dla czterech rzędów ekwipaży na żywe klomby kwiatów zamienionych, z których właścicielki zaprzęgów, same do kwiatów podobne, rozrzucały hojną dłonią pachnące wiązanki. Powozy defilujące przy dźwiękach wojskowej muzyki zdobywały nagrody i odznaczenia z rąk jury: prześliczne chorągiewki z białego, błękitnego lub różowego atłasu, ze złotemi frenzelkami i chwastami.
Jeden z najpiękniejszych ekwipaży, cały z róż i hortensyi niebieskich, osłaniał skrzydłami cudnie urobionego z róż motyla dwie osoby. Jedna w sukni białej z organdi, z draperyi muszlinów białego i czarnego; kapelusz ogromny z czarnego, bardzo przezroczystego tiulu, z wysokiem denkiem i pękiem piór białych i czarnych. Druga piękność w sukni z taffetas champagne, naszytej w arabeski zielonemi aksamitkami; boa sensacyjne z piór białych i powtykanych w nie listków z czarnej koronki.
Konstancya, Korespondencya z Paryża o ubiorach, w: „Tygodnik Mód i Powieści”, 1904
We wspomnieniach Marii Czapskiej można przeczytać o corso kwiatowym w Mińsku, które omal nie zakończyło się rodzinną tragedią:
Na otwarcie wystawy zjazd był wielki. Mińsk witał rolników z innych zaborów, piękne panie i wyszukane stroje uświetniły wielki bal komitetowy, na którym matka nasza też musiała być obecna. Mińsk się bawił. W końcu lata ojciec wynajął mieszkanie, bo wystawa miała się zakończyć corsem kwiatowym, na którym my, dzieci, mieliśmy występować. Szykowano nam stroje czeskie, a raczej morawskie, bo o krakowskich nie mogło być mowy, a morawskie były do krakowskich podobne, prowadzili nas też do Ogrodu Gubernatorskiego, aby obejrzeć piękne konie, krowy i owce.
Loże, które zamykały bieżnię, były wynajmowane imiennie na cały czas trwania wystawy. Nikt nie chciał brać loży numer 13, wzięli ją więc rodzice, na dowód, że nie są przesądni.
Zasiedliśmy na wozie drabiniastym, wszyscy sześcioro, w kwiecistych spódnicach i gorsetach kolorowych, na głowach wianki z wstążkami, chłopcy w granatowych kurteczkach i płaskich, czarnych kapeluszach; furman też był wystrojony, czwórka ostrych, gniadych koni, wóz ozdobiony astrami, cały w girlandach astrów, nawet szprychy kół mieniły się kolorami. Szereg innych wozów i powozów krążących po bieżni; pamiętam jeden bardzo ładny młodzieży komitetowej, cały ubrany snopami kłosów; był lekki pojazd rodziców, też ukwiecony. Ojciec powoził parą jasnych kasztanów. Nasz wóz dostał pierwszą nagrodę, wręczono nam ją na środku bieżni: pudło ze srebrnym pucharem, po czym dano sygnał do odwrotu. Zaprzęgi zjeżdżały jeden za drugim, w chwili kiedy nasza czwórka miała opuścić bieżnię, podwinął się jakiś mały powozik i nasz furman musiał raz jeszcze objechać plac; w tej chwili zagrzmiała wojskowa orkiestra i posypały się na nasz wóz, ostatni na bieżni, kwiaty z trybun, ciężkie astry uderzyły w pyski zdenerwowanych koni...
„Czwórka ponosi!” – ostrzegł ojca Michaś Przywara. Papa rzucił mu lejce, wyskoczyli oboje, ale już ludzie zbiegali z trybun, wóz na zakręcie przechylił się, wysypując nas wszystkich.
Nasz proboszcz, ksiądz Zelbo, udzielił nam z trybun rozgrzeszenia in articulo mortis, zdawało mu się, że nikt żywy nie wyjdzie z tej katastrofy.
Ale tylko jedna z nas, Lila, uderzyła, padając, głową o barierę, a lekarz, z publiczności, nie domacawszy się pulsu, stwierdził zgon. Z tą wiadomością pośpieszył na spotkanie mamy jeden z panów: „Tylko jedna!”...
Lila żyła jednak, leżąc nieprzytomna, krew spływała z rozciętego czoła na kryzę czeskiego stroju – miała czaszkę pękniętą od czoła aż po kark. Doktorzy mińscy radzili trepanację, profesor Kader, sprowadzony z Krakowa, sprzeciwił się kategorycznie. My mieliśmy tylko zewnętrzne obrażenia i stłuczenia.
Chyba raz tylko pokazali nam Lilę w ciągu tych tygodni, kiedy leżała między życiem a śmiercią, z workiem lodu zawieszonym u sufitu, dotykającym czoła, z zamkniętymi oczami i całą twarzą obrzmiałą, sinoczarną, obraz w pamięci niezatarty.
Maria Czapska, Europa w rodzinie, Kraków 2014