Pomimo postępów medycyny śmiertelność wśród dzieci pozostawała wysoka. Dzieci zabijały liczne choroby, łatwo także ulegały niebezpiecznym wypadkom. Sytuację pogarszał często brak higieny i właściwego odżywiania.
Rozwój higieny i medycyny pozwalały na stopniową poprawę sytuacji, zwłaszcza w bardziej oświeconych warstwach. Jednak na życie dzieci nadal czyhało wiele niebezpieczeństw. Nekrologi w gazetach, uwagi lekarzy, motywy literackie – wszystko to wskazuje, jak kruche mogło być ich życie. Także lektura pamiętników i wspomnień wskazuje, że niewiele rodzin zdołało w pełni uniknąć podobnej tragedii.
Żałoba rodziców po dziecku była jedyną, której nie regulowały przepisy etykiety.


Nader smutne doszły tu wczoraj do rodziny dwie depesze telegraficzne, jedna po drugiej z Ciechocinka o skonie ś. p. Władzia i Stefci Kulikowskich (bliźniąt), w wieku lat 14-cie, dzieci b. Naczelnika Kancelarji Dyrekcji Kolei Żelaznej W. Kulikowskiego. – Parę zaś dni temu zmarła w Ciechocinku Guwernantka tychże; można sobie wystawić boleść matki towarzyszącej swej rodzinie i najstarszej jej córki. Strapiony ojciec natychmiast wyjechał z Warszawy do Ciechocinka.

„Kurier Warszawski”, 1867

 

Zaonegdaj pochowane zostały na cmentarzu Powązkowskim, zwłoki maleńkiej dzieciny, 2 letniej Zosi córeczki WW. Ankiewiczów. Smutna ta powinność chrześcijańska dopełnioną była w obec Rodziny, Przyjaciół i Znajomych domu tego, dla którego utrata ukochanego dziecięcia jest tem boleśniejszą, że w roku bieżącym, drugą już swym dziatkom sypie mogiłkę. Niedość wierzemy w siłę słów naszych, które pragnęlibyśmy ponieść w pociesze zbolałemu sercu Rodziców pociechę tę, ufamy, znajdą tylko w religijnym uczuciu, kojącym boleść w strapieniu.

„Kurier Warszawski”, 1867

 

Mania Kulikowska, w drugim roku swego życia, onegdaj o godz: llej z rana, w 6 tygodni po śmierci starszej swej siostrzyczki Helenki, żyć przestała. Wyprowadzenie jej zwłok z kościoła Śgo KAROLA Boromeusza, nastąpi jutro o godz: 2ej w południe, o czem stroskani rodzice Franciszek i Natalja z Żyzniewskich Kulikowscy zawiadamiają.

„Kurier Warszawski”, 1868

 

DLA TYCH, KTÓRZY SIĘ UMIEJĄ SMUTNO UŚMIECHAĆ
Ośmioletnia dziewczynka ciężko chora, zbudziwszy się w nocy, poczęła wołać: mamo! mamo!
Czegóż chcesz mój aniołku? zapytała idąc z pośpiechem do łóżeczka matka.
Oto proszę mamy, rzekło ze łzami dziecię, czuję, że jestem bardzo słaba, ubierz więc moją lalkę w żałobę

„Kurier Warszawski”, 1868

 

W przeciągu dwóch lat niespełna, serce moje boleśnie dotkniętem zostało zgonem dwóch córek ukochanych, a zarazem utratą brata i siostry. Z kornem poddaniem się wyrokom Przedwiecznego, koiłam niezrównany smutek, tą błogą myślą, że pozostał mi jeszcze syn Bronisław, w którego osobie zjednoczyła się pozyskana własnemi zasługami i nieskażonym charakterem cała potęga macierzyńskiej miłości. Niestety! i ten syn przeniósł się do lepszego świata, zostawiając matkę i dwoje nieletnich dzieci, w stanie najdotkliwszego sieroctwa. W niewysłowionem nieszczęściu, zbolałe serce moje doznało rzewnego wzruszenia z otrzymanej wiadomości, że czcigodni obywatele wieluńskiego powiatu, wspólnie z szlachetnym pasterzem parafji Mokrzko, przy żałobnem, z popędu serc przyjaznych zmarłemu odprawionem, nabożeństwie, zanosili błagalne modły o spokój jego duszy. Jakże pocieszającem jest dla biednej matki zrodzone tym czynem przeświadczenie, że syn jej potrafił zjednać dla siebie tak żywe spółczucie! Chciejcie przyjąć z mej strony najczulszą podziękę. Nieprzystępne już prawie dla wszelkich nadziei, zmartwiałe dla innych uczuć serce moje nie przestanie żywić dla Was niewygasłej wdzięczności. —B . Regulska.

„Kurier Warszawski”, 1868

 

Tegoż dnia pod Nrem 1603, zmarło nagle jedno-miesięczne dziecko, służącej Petroneli Lis; do śmierci którego, jak utrzymuje matka tegoż, przyczyniła się akuszerka, kąpiąc go w zbyt gorącej wodzie.

„Kurier Warszawski”, 1868

 

— Franio Srokowski, syn Gustawa i Pauliny z Petrykowskich, przeżywszy miesięcy 4ry, oddał Wszechmocnemu ducha, onegdaj. Pochowanie zwłok nastąpi dziś o godz: 3 po południu.—7657 —(16,817)
— Leonardek Niemierowski, syn Kazimierza Niemierowskiego, urzędnika Magistratu m. Warszawy i Seweryny z Pisarskich, przeżywszy lat 2, zmarł w BOGU. Stroskani rodzice po śmierci ukochanego dziecięcia, zapraszają Familję i Znajomych, na wyprowadzenie zwłok, pojutrze z kościoła Śgo Marcina, przy ulicy Piwnej, o godz: 4ej po południu, na cmentarz powązkowski odbyć się mające.

„Kurier Warszawski”, 1868

 

Dnia wczorajszego, o godzinie 2ej z południa, po kilko dniowej ciężkiej słabości, zasnęła w Bogu Kazimiera Hupp, w wieku lat 8 i miesięcy 5. Stroskani rodzice wraz z rodzeństwem, po stracie kochanego dziecięcia, zapraszają Krewnych, Przyjaciół i Znajomych, na eksportację zwłok dnia 9go b. m ., to jest w Niedzielę, o godzinie 7ej po południu, z dolnego kościoła Sgo Krzyża, odbyć się mającą.

„Kurier Warszawski”, 1868

 

Nadto 179 dzieci i 25 matek umarło w połogu.

R. Buczyński, Wypadki nagłej śmierci w roku 1874, w: „Gazeta Sądowa Warszawska”, 1875

 

Okropny wypadek. Jak dalece trudnym jest dozór nad dziećmi, jak je w każdej chwili pilnować należy, dowodem najświeższy fakt, który w Warszawie miał miejsce.
Kilka tygodni temu, u państwa M. jedno z dziatek, a mianowicie 5-cio letnia dziewczynka zachorowała na błonicę. Dzięki nadzwyczaj energicznej kuracyi niebezpieczeństwo zostało usunięte i choroba reszcie dzieciom się nie udzieliła.
Przed parą dniami, podczas nieobecności rodziców, dzieci pozostawione bez dozoru wynalazły pędzelek i wstrzykawkę, używane przy leczeniu siostrzyczki i naśladując doktora wkładały takowe sobie w usta.
Zarodek strasznej choroby, pozostały w pędzelku udzielił się wszystkim dzieciom, jedno obecnie już umarło, a troje walczy ze śmiercią.
Notujemy to fatalne zdarzenie dla przestrogi matek i opiekunek, zaznaczając przytem konieczność niszczenia wszelkich narzędzi ratunku, pozostałych po tego rodzaju chorobach.
Nie wątpimy, że pomimo strasznej zaraźliwości, jaką błonica się odznacza, zachowując wszelkie możliwe środki ostrożności, rozszerzenia się jej w domu, skutecznie zapobiedz można, lecz zawsze pozostawienie przedmiotów, któremi dziecko bawiło się w chorobie wydaje nam się ryzykownem.

Wiadomości z kraju, w: „Tygodnik Mód i Powieści”, 1885

 

W całem życiu człowieka niema tyle chorób grożących śmiercią, ile ich jest w dzieciństwie. Czwartą część dzieci przychodzących na świat, w pierwszym już roku grób pochłania, a nieco mniej jak połowa nie dochodzi szóstego roku życia. Winą tej śmiertelności najczęściej jest złe wychowanie, niezdrowe pożywienie, brak światła i świeżego powietrza, a często też traktowanie dzieci wódką przez niebacznych rodziców.
Najlepiej rodzice zrobią, gdy im dziecko zachoruje, jeżeli wezwą lekarza a nie próbują leczyć sami w takich szczególnie wypadkach, kiedy u dzieci pojawi się gorąca, rozpalona skóra, krótki przyśpieszony oddech, kaszel, krzyk i ruchy zdradzające ból w piersiach lub w brzuchu, zatkania lub długotrwałe rozwolnienia, wymioty, kurcze, zmiana w wyrazie oczu, niespokojny i przerywany sen, a nareszcie trzymanie się krzywe przy chodzeniu.

Jan Stella-Sawicki, Domowy poradnik lekarski, Lwów 1888

 

W żadnym okresie życia niema tyle chorób śmiertelnych, jak w dzieciństwie. Czwartą część dzieci w pierwszym już roku grób pochłania, a jak u nas, trochę mniej niż połowa nie dochodzi do szóstego roku. Lada podmuch gasi pochodnię życia, zaledwo zapaloną.

Jan Stella-Sawicki, Rady dla młodych mężatek. Napisał Dr Jan Stella-Sawicki, Inspektor szpitalów w Galicyi, wydanie piąte, Warszawa 1899

 

Powieść dla młodzieży „W suchowskim dworze”, utrzymana w większości w całkiem pogodnym tonie, zaczyna się rodzinna tragedią:

Gdy Zosia miała lat dziewięć i przez kilka tygodni bawiła u babki, czworo jej młodszego rodzeństwa dostało, po kolei, strasznej szkarlatyny i pomimo największego starania żadnego z nich nie uratowano. Dom państwa Zabrzeskich opustoszał nagle, gdyż Zosia wciąż była u babki, a Zdziś przyszedł na świat dopiero w półtrzecia roku po tem strasznem nieszczęściu. Pani Zabrzeska była nieutulona w żalu. Nic jej ani pocieszyć, ani rozerwać nie było w stanie. Po całych dniach przebywała na cmentarzu i zdawało się, że nawet do ocalonej Zosi nie tęskniła.

Zofia Kowerska, W suchowskim dworze. Powieść dla młodego wieku, Warszawa 1904


Najstarszy, Józef, nadzwyczaj rozwinięty, myślący i głęboko czujący, naprzód nadzieje w czasie powstania, potem smutek po jego upadku – umarł z choroby serca, miał tylko sześż lat. Dziecko delikatne nie miało nigdy apetytu, ale dość mu było powiedzieć: „Józiu, trzeba ci siły do wojny z Moskalami”, żeby go skłonić do jedzenia. Całymi dniami rysował bitwy, historię polską znał doskonale. Na łożu śmierci pierwszy raz się spowiadał, a potem w gorączce wciąż powtarzał: „Ale czy mnie Pan przyjmie”.
Został nam tylko jeden, trzyletni Kocio, byliśmy już stracili i Sewerynka, i śliczną piętnastomiesięczną Zosię.

Maria z Łubieńskich Górska, Gdybym mniej kochała, Warszawa 1996

 

Po śmierci Józia, który mi był najmilszy, zniechęciłam się do wszystkiego, nawet do pozostałego Kocia. Zdawało mi się, że nie dorośnie nigdy do podniosłości uczuć tamtego. (…)
Po śmierci Józia brakło mi i serca, co mnie kochało, i wydawało mi się, że straciłam bezpowrotnie wszystko. W chłodzie takim żyliśmy, Kocio i ja, lat kilkanaście. Ja byłam dla niego niesprawiedliwa, on, nadzwyczaj czuły i delikatny z natury, cierpiał w milczeniu i nie miał do mnie zaufania, ani tego gorąca, za którym serce moje tęskniło.

Maria z Łubieńskich Górska, Gdybym mniej kochała, Warszawa 1996

 

W kilka dni potem dał mi Bóg dziecinę, którą w cztery miesiące stracić miałam i która cierpieniami swymi zapełnić mi miała serce i czas zupełnie! Ja suchot nie miałam widocznie, skoro żyję, ale to biedactwo urodziło się zupełnie jak w suchotach, cichutkie było nad podziw, nie zdaje się, żeby cierpiało nawet, drzemało z osłabienia, czasem tylko myślącymi oczętami niebieskimi wpatrywało się z dziwnym wyrazem niedziecinnym.

Anna z Działyńskich Potocka, Mój pamiętnik, Warszawa 1973

 

Następnym dzieckiem po zmarłym Piotrusiu rzymskim był znowu synek, czwarty z rzędu, którego znów Piotrusiem nazwaliśmy i który umarł mając 3½ lat. Przestrzegano nas, żeby tego samego imienia nie dawać; brałam to za prosty zabobon i mówiłam, że imię świętego nieszczęścia przynieść nie może ani wielkie moje przywiązanie do Kościoła, które pierwszym wyborem moim kierowało dając dziecku imię książęcia apostołów. Jednak już bym tego nikomu nie radziła czynić; może jest w tym coś, co się Bogu nie podoba; może Bóg, zabierając rodzicom dziecinę, żąda ofiary zupełnej, bez tej iluzji, którą sobie sprawiają, mogąc wołać tym samym imieniem inne dziecko. Jak ten drugi Piotruś umierał, miałam do pomocy w pielęgnowaniu go wdowę Ryglewiczową z Rymanowa i tam mi powiedziała, że cztery córki z rzędu nazwała Marią i wszystkie cztery Bóg zabrał.

Anna z Działyńskich Potocka, Mój pamiętnik, Warszawa 1973

 

Przed kilką tygodniami sąsiedzi nasi Ludwikowie Kępińscy z Żuławy stracili dwunastoletnią córeczkę, a była to wcale niepospolita dziecina, deklamowała tak pięknie, że mało kto z ludzi starszych i dobrze ukształconych mogłoby iść z nią o lepsze, a był to szczególny talent wrodzony, przy tym obdarzona byłą właściwą talentowi temu nadzwyczajną pamięcią poezji, tak że na przykład całego Pana Tadeusza Mickiewiczowskiego mówiła z pamięci, obrazując i modelując głos ze szczególnym wdziękiem i prawdą; mając 12 lat już się jej przerzucały siwe włoski, śmierć jej wszelako była zupełnie od ogólnego stanu organizmu i zdrowia niezależną, dostała szkarlatyny, zaziębiła się i było to powodem jej zgonu. Jest to cios bardzo dla tych biednych rodziców ciężki.

Kajetan Kraszewski, Silva rerum. Kronika domowa, Warszawa 2000

 

Wielkim zmartwieniem rodziców był brak dzieci przez dłuższy okres pierwszych lat pożycia małżeńskiego. Dopiero po pięciu latach małżeństwa urodziła się im w 1863 roku pierwsza córeczka, której dano imię Klotylda, we dwa lata później przyszła na świat znowu dziewczynka Zofia, a w roku 1866 syn Hieronim. We dwa lata później syn Aleksander, następnie w 1870 córka Jadwiga, w parę lat po niej urodziła się mała Marynia, która po paru tygodniach zmarła; w roku zaś 1877, 8 września, w dzień święta Matki Boskiej, ujrzałem świat dzienny. Na chrzcie świętym otrzymałem imiona: Antoni Jan Maria.

Antoni Kieniewicz, Nad Prypecią, dawno temu… Wspomnienia zamierzchłej przeszłości, 1989

 

Z siedmiorga dzieci dwoje umarło, dziewczynka i Aleksander, kilkunastoletni chłopiec.

Janina z Puttkamerów Żółtowska, Inne czasy, inni ludzie, Londyn 1998

 

Dzieci, które p. Chomińska rodziła, umierały wszystkie w kołysce, czy to dlatego, że higiena dziecinna nie istniała wtedy, czy z powodu fatalnych dziedziczności.

Janina z Puttkamerów Żółtowska, Inne czasy, inni ludzie, Londyn 1998

 

W Bellagio otrzymałyśmy smutną wiadomość, poprzedzoną listami o zmiennych nastrojach. Ciocia Wiga Chomińska straciła dwunastoletnią córkę Emilię, zwaną Lilką. Umarła ona po długiej i dość tajemniczej chorobie, może źle leczona przez wileńskich doktorów. Fatum jakieś zdawało się ścigać olszewską rodzinę. Poprzednia śmierć niemowląt już dobrze rozstroiła p. Chomińską, teraz oddała się ona beznadziejnemu, bo nie miała wiary, żalowi.

Janina z Puttkamerów Żółtowska, Inne czasy, inni ludzie, Londyn 1998

 

Szanowana i kochana przez męża, nie była jednak szczęśliwa. Nie chowały się jej dzieci. dwoje pierwszych umarło na zapalenie płuc, drugich dwoje – na szkarlatynę. Z pięciorga pozostała tylko córka, Stefania, która dotąd żyje.

Sabina Dembowska, Na każde wezwanie. Wspomnienia lekarki, Warszawa 1982

 

Matka nasza przyjechała z najmłodszym naszym braciszkiem, poważnie chorym, do doktora Baranowskiego, sławy ówczesnej. Profesor nie dawał nadziei na życie małego, wykrywając u niego tuberkuły w mózgu. I doprawdy, po miesiącu biedny chłopaczek umarł.

Józef Mineyko, Wspomnienia z lat dawnych, Warszawa 1997

 

Staś latem 1895 r. ożenił się i mieszkał jakiś czas na Węgrzech, pracując wciąż naukowo i pisząc. Na wiosnę 1896 r., by być bliżej Polski, osiadł w jakiejś słowackiej wsi niedaleko granicy galicyjskiej. Była to zupełna głusz, na spacerach spotykało się niedźwiedzie. Przyszła tam na świat córeczka, pierwsza wnuczka moich rodziców, której jednak nie dane im było oglądać, gdyż wkrótce zmarła.

Zofia z Grabskich Kirkor-Kiedroniowa, Wspomnienia, Kraków 1986

 

Na świecie tak pięknie, upalny sierpień, nic nie zapowiadało nowego ciosu. Januś dostał chrypki. Bawił się wesoło z dziećmi, śmiał rozkosznie i bawił się tym, że mówi tak chrypiąco. Gdy mu na noc zrobiłam kompres cieszył się, że ma taki „ładny kołnierzyk”. Zatrzymałam Janusia w łóżeczku, na jego prośbę siedziałam z Zosieńką na ręku przy nim. Maleństwo nie skarżyło się, a my zaniepokojeni posłaliśmy konie do Ujanowic po doktora Orła – doktor medycyny, dłuższy czas ordynujący w Bośni, ożeniony się z Bośniaczką, powrócił na wieś do chaty swych ojców. Nie stara się o praktykę, a z dalekich stron ściągają do niego chorzy. Leczy więcej sposobem naturalnym, są i tacy, którzy go uważają za znachora. Stosuje wiele ziół. W niedzielę prędzej do nas przyjedzie, gdyż w ten dzień nie przyjmuje pacjentów u siebie. Zbadał Janusia, zasiada do rozmowy z nami a o chorobie ani słowa. Denerwuje mnie to, bo już chciałabym wiedzieć o wyniku badania, a on najspokojniej rozmawia poruszając obojętne tematy. W końcu rzuca niby mimochodem: „Ale to jeszcze zaraz dzisiaj trzeba z małym jechać do Sącza”. „Do Sącza? Dlaczego?” zapytujemy z mężem. „To dyfteryt, trzeba mu zastrzyknąć surowicę przeciwbłonniczą, a ja jej nie mam.” Struchlałam, wszystkie dzieci są przy nim. „To nic... ta przy piersi nie zarazi się, a reszta nie styka się bezpośrednio”. Odjechał. Czuję się tak bardzo zgnębiona. Przygotowuję dla Janusia walizeczkę i jedzie wraz z mężem. Mój Boże nie było w owe czasy telefonu i nie można było od razu zaspokoić swych obaw, trzeba było ze swoimi ciężkimi myślami pozostać w spokoju i tylko Bogu polecać swe troski.
Piętnastego sierpnia, w poniedziałek przed samym południem przyjechał mąż, Mamusia i Januś. Tadzio, Antoś z Teklusią i Zosia są odseparowani w końcu domu. Januś ma się położyć do łóżeczka. Mamusia zapewnia mnie, że już wszystko dobrze jest po zastrzyku wczorajszym, dzisiaj był w cukierni u Dzięciołowskiego jadł ciastko, a teraz był taki szalony kurz, upał, więc mi się tylko zdaje, że jest gorzej. Moje serce macierzyńskie zamiera z przerażenia, widzę że Januś jest bardzo zmieniony i prawie słowa wymówić nie może. „Dlaczego nie został w Sączu, w szpitalu?” Teraz opowiada mi dopiero mąż jakie miał przejścia, że żadnego doktora i dyrektora szpitala nie było, dziecka chorego na dyfteryt nigdzie przyjąć nie chciano. Zastrzyk dał dr. Dudziński, dyżurny, specjalista okulista, dzisiaj go rano zbadał, powiedział, że wszystko dobrze, niech jedzie do domu (trzy mile, dziecko chore) niech poleży kilka dni. Nocował mąż z dzieckiem w hotelu, ukrywając naturalnie chorobę, bo by go nie przyjęli. Z surowicą też były trudności bo nie było w aptekach, aż dopiero w jednej znaleziono. Konie na ten czas poszły do Piątkowej i Mamusia przyjechała do Sącza. Patrzę na Janusia i widzę z jakim trudem oddycha, formalnie dusi się, gorączki nie ma. Błagam Janka by posłano po doktora Orła. Tłumaczą mi, że jestem przeczulona, ale mną szarpią najgorsze przeczucia. Piszę bilecik do doktora Orła i posyłamy konie. Doktór przyjeżdża bardzo prędko, przed czwartą już jest u nas. Zdumiony, że dziecko wróciło, obawy moje nie były płonne. Każe biedakowi dać łyżkę nafty wypić i ja muszę mu tę przykrość robić, a on rzuca się i wzbrania. Ojciec ściska mu nosek, ja przemocą wlewam. Doktor każe natychmiast jechać na operację. Dziecko wyczerpane, osłabione, musi z nim jechać Teklusia i wziąć go na ręce. Doktor Orzeł nie może zrobić operacji na miejscu, bo nie ma odpowiednich instrumentów. Doktor Orzeł przypuszcza, że surowica musiała być nieświeża.
Jak można najprędzej wyjeżdżają dwoma parami koni. Mąż na wózku z doktorem, Mamusia powozem z Teklusią, która dźwiga na rękach Janusia. Jeszcze ostatni uścisk i ostatnie spojrzenie w te oczka filuterne, tak w tej chwili bezdennie smutne. Nie mogę łez powstrzymać, a tu trzeba wracać do dzieci z twarzą pogodną, uśmiechniętą i wszystko skryć w sobie. Otwieram na oścież okna w pokoju, w którym leżał Januś. Każda godzina od ich wyjazdu zdaje mi się wiekiem. Nie słyszę co do mnie mówi służba, takie mi się to wszystko wydaje mało ważne wobec tego nowego okrucieństwa. Teośka jest przy dzieciach, znużona zapadam w półdrzemkę. Późno w noc zasnąć nie mogę, w tym zrywa mnie na nogi brzęk z łoskotem spadłej tacy, w pokoju, gdzie były okna otwarte. Koło mnie stoi Janek z bladą twarzą i tuli mnie w ciszy. „Wola Boża!... Stało się... Nie żyje!”... Za późna operacja, zmarł przed nią, w drodze, na anewryzm serca, najgorszy złośliwy przypadek bezgorączkowy. Gdy zajechali pod szpital Janek w to wierzyć nie chciał, by dziecko nie żyło, a zasnął tak cicho. Położono na stół operacyjny, lecz niestety doktór skonstatował śmierć. Straszny powrót, gdy go mąż wiózł na swych rękach. Wnoszono go oknem, by mnie nie przebudzić. Na oknie była taca i spadła z łoskotem. Nie widziałam już mego synka. Nie wolno mi było spojrzeć na jego zmarłą twarz, musiałam myśleć o tych, które pozostały.

Zofia z Odrowąż-Pieniążków Skąpska, Dziwne jest serce kobiece…, Warszawa 2019

 

Maleńki Januś zmarł piętnastego sierpnia mając dwa lata i dziewięć miesięcy bez pięciu dni. Kto twierdzi, że mniejszy ból jest tracić małe dzieci niż dorosłe, ten nigdy nie przeżył okrutnej chwili rozstania się z dziećmi i oddania ich ziemi. Po tylu latach czuję tak żywo ten straszny bezlitosny cios co w nas ugodził. Nie byłam na pogrzebie mego synka, wiem tylko, że w białej trumience niosły go dziewczęta nasze, które go tak bardzo lubiły. Na grobie posadziliśmy w jesieni płaczącą jarzębinę.

Zofia z Odrowąż-Pieniążków Skąpska, Dziwne jest serce kobiece…, Warszawa 2019

 

Przez czas mej nieobecności, została przeprowadzona dezynfekcja, w połowie września powróciliśmy do domu, zaś Antosiowi na ciągłe pytania „gdzie jest Januś” powiedzieliśmy, że wyzdrowiał i że gdy byliśmy w Radomyślu przyjechał mój brat i zabrał go do Ameryki. Mąż mój też bardzo odczuł śmierć Janusia, a ksiądz nasz uspokajał go, że mamy takiego „Aniołka”, którego możemy prosić o wstawienie się za nami do Boga.

Zofia z Odrowąż-Pieniążków Skąpska, Dziwne jest serce kobiece…, Warszawa 2019