Karnawał we wspomnieniach
Karnawał i bale karnawałowe zajmują istotne miejsce we wspomnieniach i pamiętnikach.
Na karnawał tegoroczny zjechała do Warszawy ciocia Chłapowska, siostra wuja Maurycego Horwatta, z Marysią i Janinką. Zamieszkały w Europejskim. Apartament składał się z dużego względnie salonu i dwóch mniejszych pokoi sypialnych na pierwszym piętrze. Ciocia prosiła mnie, bym jej dopomagał w zapraszaniu młodych ludzi na dnie jej przyjęć i w ogóle, żebym był zawsze pod ręką na zatkanie dziury, lub też do załatwienia różnych spraw, jednym słowem rodzajem popychadła.
Antoni Kieniewicz, Nad Prypecią, dawno temu... Wspomnienia zamierzchłej przeszłości, Wrocław 1989
Jednym z ostatnich balów bieżącego karnawału był urządzony przez panią Konstantową Górską doroczny wielki bal w sali Malinowej na cele dobroczynne. Główną atrakcją tej zabawy było to, że wszystkie panie miały się ukazać w stylowych uczesaniach główek. Oczywiście wieczorem pobiegłem na Bracką. Bardzo ładna różowa sukienka, przybrana koronkami, a główka z długimi ciemnymi lokami – „Marie Antoinette! Jak marzenie!" Z twarzyczki jej widać było, że jest ze swego wyglądu zadowolona.
Antoni Kieniewicz, Nad Prypecią, dawno temu... Wspomnienia zamierzchłej przeszłości, Wrocław 1989
Rozstanie nie trwało jednak długo, gdyż we dwa tygodnie po moim do Warszawy powrocie zjechali Ruciowie oraz Stasiowie Horwattowie. Karnawał był w pełni. Warszawa, rzec można, szalała. Codziennie bal za balem: prywatne, publiczne, dobroczynne. Obie moje pary mieszkały u matki swojej, pani Ledóchowskiej, w obszernym mieszkaniu przy ulicy Wiejskiej. Nie było dnia, by Lela i Sofineta nie tańczyły. Obie miały kolosalne powodzenie, gdyż przepięknie tańczyły, zwłaszcza mazura, toteż stale obie figurowały z najlepszymi tancerzami w pierwszej czwórce. Ja się też trochę ruszałem. Sprawiłem sobie frak i dwa do trzech razy w tygodniu bywałem na mniejszych i większych przyjęciach z tańcami.
Antoni Kieniewicz, Nad Prypecią, dawno temu... Wspomnienia zamierzchłej przeszłości, Wrocław 1989
Karnawał tegoroczny był wyjątkowo huczny. Najbardziej arystokratyczny świat z całej Polski zjechał do Warszawy. Moc pięknych, zamożnych, utytułowanych i po raz pierwszy przybyłych na karnawał panien z różnych stron kraju ściągnął do Warszawy moc zaciekawionej młodzieży męskiej, toteż o wiele więcej niż dawniej bywało bali prywatnych ze wspaniałymi przyjęciami, a znacznie mniej tak zwany świat uczęszczał na bale publiczne. „Na te drugie chodzi miasto" – mówiono w salonach.
Antoni Kieniewicz, Nad Prypecią, dawno temu... Wspomnienia zamierzchłej przeszłości, Wrocław 1989
Ówczesne Wilno około roku 1894 miało liczne, świetne i bawiące się towarzystwo. Moja matka w tym gronie brała żywy udział. Tyle znajomych i krewnych prowadziło domy otwarte, że w czasie karnawału dwa bale prywatne rywalizowały ze sobą jednego wieczora. Tyszkiewiczowie byli młodzi, jeszcze nie zrujnowani, odegrali dużą rolę. Nawet p. Klementyna Tyszkiewiczowa, w rozkwicie piękności, zjeżdżała do Wilna. Brat jej, p. Józef Potocki, tak się zakochał w pięknej pannie Ninie Wereszczakównie, że prawie się o nią oświadczył. Śliczne Oskierczanki i jeszcze ładniejsze Cywińskie czarowały wszystkich. W czasie jednej z tych zim Władysław Tyszkiewicz organizował żywe obrazy, w których ciocia Isia Lubańska wystąpiła jako nimfa Kalipso. Pozostała po tym jej występie fotografia, na której ciocia w powłóczystym płaszczu z niebieskiego aksamitu, z półksiężycem brylantowym we włosach i rodzaju tuniki haftowanej złotem, tj. kostiumie greckim pojętym wedle ówczesnej mody. Ucząc się „roli", chodziła po naszym saloniku podrzucając kulę w bilbokecie i powtarzając: Calipso ne pouvait se consoler du depart d'Ulisse. Moja matka zdobyła wielkie powodzenie grając w komedii L'Etincelle i zakasowała swoją rolą współpartnerkę, p. Genowefę Platerową.
Janina z Puttkamerów Żółtowska, Inne czasy, inni ludzie, Londyn 1998
Nastrój karnawałowy dobrze też oddawały kwiaciarnie, gdzie na tle luster, wśród zapachu paproci i mchu unosiły się subtelne wonie nicejskich fiołków i mimozy, dostarczanych obficie w wielkich koszykach z łozy.
Po ulicach jeździły nieocenione krakowskie karetki, gorszy gatunek jednokonnego, zamkniętego coupe, rozwożąc matki z córkami po „żurach" (czyli starych cotygodniowych, popołudniowych przyjęciach), albo młodych ludzi, zbywających nudne dla nich wizyty z pomocą biletów wizytowych. Rzucało się ich jeden z przygiętym rogiem dla matki z córką lub córkami, dwa dla małżeństwa. Z Warszawy, zasmuconej jeszcze wstrząsami rewolucji, kto mógł, ściągał do Krakowa i bale odbywały się po balach, z wyróżnieniem dwóch publicznych, na których bywało „towarzystwo", bo były patronowane przez gospodynie o najświetniejszych nazwiskach: bal kolonii wakacyjnych w Rabce, czyli rabczański, i św. Wincentego a Paulo, odbywający się co roku w ostatni piątek karnawału. Zaczynano na nim tańczyć po północy.
Janina z Puttkamerów Żółtowska, Inne czasy, inni ludzie, Londyn 1998
Karnawał, w którym uczestniczyłam [w 1909 r.], był świetny i wesoły, ale jego początek nie był dla mnie przyjemny, bo nie miałam w Krakowie krewnych ani przyjaciółek i koleżanek, i nie należałam do żadnego zżytego ze sobą klanu. Nie pamiętam np., żebym zasiadywała w damskiej garderobie, gdzie panny między tańcami poprawiały suknie i uczesanie i długie chwile trawiły na poufnych rozmowach. Prawa rządzące takim dorocznym zjazdem były proste. Parę wizyt wystarczyło dla poznania innych pań, które z Litwy, Poznańskiego albo Podola zjechały z córkami, jeden bal dla poznania tancerzy, po czym zaproszenia mnożyły się, bo wszyscy, nie znając się nawet, wiedzieli, kim są i co się im należy. Grono tak zwanego towarzystwa rządziło się przeważnie zasadami poczciwości i życzliwości. W tym licznym zespole osób, spotykających się prawie ciągle, istniała równocześnie ogromna skala odcieni i dziesięcioro Bożych przykazań nie było nigdy tak ściśle przestrzegane jak pewne przywileje i autorytety. Podział na arystokrację i osoby uprzywilejowane, a więc dopuszczone do ich bliższej znajomości, urywał się gdzieś, gdzie jeszcze trwało tak zwane towarzystwo, ale biada niepowołanym, którzy by chcieli przekroczyć ten niewidzialny krąg. Na balach tańczono w rodzinnym klanie i tylko z kuzynami, małżeństwa kojarzyły się też wedle praw o wiele większej wyłączności niż piętnaście lat później.
Janina z Puttkamerów Żółtowska, Inne czasy, inni ludzie, Londyn 1998
Za młodu wydawało mi się, że straszna szkoda każdego grosza, który idzie na karnawał, na stroje, na przyjęcia. Dziś (…) zmieniłam zdanie. Karnawał to żniwa dla całego przemysłu. Nieudany karnawał to dekret nędzy i licytacji na mnóstwo rodzin. Ogrodnicy, tapicerzy, pracownie sukien, pracownie kwiatów sztucznych, wszystko to przez resztę roku prawie nie ma zarobku, zaledwie wegetuje i końce im się zaledwie schodzą i dopiero karnawał decydującą o ich egzystencji staje się chwilą. Nie trzeba więc życzyć źle karnawałowi! Niech się bawią, bez zbytku i wydatków nad miarę, ale niech się bawią.
Anna z Działyńskich Potocka, Mój pamiętnik, Warszawa 1973
Miło karnawały wspomina także Maria Małgorzata z Radziwiłłów Potocka:
Moi rodzice nie życzyli sobie, bym wyszła za mąż za Niemca i pragnęli, bym poznała towarzystwo polskie, a w Krakowie właśnie tego roku był bardzo ożywiony karnawał.
Maria Małgorzata z Radziwiłłów Potocka, Z moich wspomnień, Łomianki 2010
W czasie, o którym piszę, dała tam pani Iza śliczny bal. Tańczono prawie co dzień prócz piątków (dawny pobożny zwyczaj krakowski). Za to w piątki bywały rauty, zwykle dobroczynne na jakiś cel, w „Hotelu Saskim”, ale i tam od dwunastej w nocy już tańczono.
Maria Małgorzata z Radziwiłłów Potocka, Z moich wspomnień, Łomianki 2010
Maria z Łubieńskich Górska była wobec kosztownych zabaw raczej krytyczna. Jej stanowisko przestało być tak nieprzejednane, gdy dorosła jej jedyna córka, Pia, i w związku z tym zaczęły spędzać karnawał w Warszawie lub Krakowie.
Zima w Warszawie przebyta nie postanowiła Boguni. Wprawdzie starał się o nią Jan Popiel, ale tak był jej przeciwny, że go odmówiła. Drugi karnawał we Lwowie tylko przyczynił się do małżeństwa Zdzisława.
Maria z Łubieńskich Górska, Gdybym mniej kochała, Warszawa 1996
Rok 1890:
Jeździłam na parę dni za sprawunkami do Warszawy. Niesłychana rzecz doprawdy, jak się tam tej zimy bawiono. Powszechna bieda zapowiadała cichy karnawał, ale po trochu zaczęli się wciągać i do zbytków niesłychanych przyszło. Wina w tym największa starszych, poważniejszych ludzi, którzy mogliby pewien ton nadać salonom, ale tak wszyscy ręce opuścili, tak nikt się do żadnego nie poczuwa społecznego obowiązku, że doprawdy desperacje biorą.
Młodzi, lub z dalekich stron Kraju nieznani przybysze, chcą nowością ująć towarzystwo warszawskie, zrobić sobie pewną pozycję, a córkom reklamę majątku. Starsi zaś, co lepsze pamiętają czasy, pogrążeni są w smutku lub grzesznej obojętności.
Ani pani Augustowa Potocka, ani pan Aleksander Ostrowski, prezes Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego, ani książę Tadeusz Lubomirski, Sybirak, prezes Towarzystwa Dobroczynności, nie przyjmują nikogo, nie widują ludzi, bo ich to męczy i nudzi. Stąd nikt ich nie zna (mówię o świecie towarzyskim) i żadnego wpływu nie mają, żadna poważna nie tworzy się opinia.
W zeszłym roku inicjatorką balów i kostiumów byłą pani Komarowa ze Żmudzi. Chciała córkę wydać, urządziła więc bal z dwunastoma parami markizów, a pod pozorem prób menueta zwabiła do siebie młodzież. Udało jej się córkę wydać za Franusia Górskiego, w tym roku więc zjawia się pani Sianorzecka z Białorusi. Też poprzedza ją reputacja milionów, a na utorowane już przez panią Komarową drogi i ona wstępuje.
Tym razem nie menuety i pasterze a la Vatteau, ale bal kostiumowy będzie warszawskiej biedzie urągał. Osiemnastu więc, po większej części hołyszów, sprawia sobie czerwone fraki, a panie wszystkie przebrane: Józiowa Weysenhoff za jaskółkę, siostra jej, pani Kościelska, za Japonkę, Zosia Górska, córka Kostusia, prześliczny ma strój oryginalny stary żydowski i okryta jest klejnotami, panna Jezierska Turczynka, także była i Maria Stuart, i Albanka, i perła w muszli, i Neapolitanka, i wiele innych, których nie pomnę.
Wszystkie te przebrania na balu publicznym na dochód szpitalika dziecinnego znów wystąpiły, a był i kulig z Krakowiaków złożony. Dosyć, że co wszyscy biedacy wypędzeni z urzędów za to, że są katolikami i Polakami, mogli widzieć, a raczej słyszeć, że polskie towarzystwo bawi się hucznie i wesoło.
Maria z Łubieńskich Górska, Gdybym mniej kochała, t. I., Warszawa 1996
Rok 1898:
Litwa dostarczyła Warszawie masę bogatych panien w tym roku. Są dwie Komarówny, córki tak zwanego Nababa, dwie Rudomiczówny, rozumne, mówią, i miłe, dwie Platerówny Kolowrat, panna Kierbedź, córka inżyniera, co most na Wiśle stawiał, i wiele innych, bo liczą panien sześćdziesiąt, a kawalerów dwunastu. Może i Antoś matrymonialnych gustów w tej obfitości materiału nabierze.
Maria z Łubieńskich Górska, Gdybym mniej kochała, t. II., Warszawa 1997
Rok 1891:
Pani Tyszkiewiczowa daje kostiumowe bale, na wydatki ubogą Warszawę naraża, a choć prawda, że każdy zaproszony mógłby w te zbytki się nie wdawać, znając miękkość i próżność polskiego charakteru, rozumniejszych jest obowiązkiem nie wodzić na pokuszenie słabych.
Ludwik Górski, protestując przeciw temu rozbawieniu i zbytkowi, choć dla zajęć w teatrze nigdy nie bywa, poszedł w dzień balu na jakąś sztuczkę w Rozmaitościach. Moi synowie też, Ne chcąc czerwonych fraków kupować, zrobili to samo. Nikt jednak nie zauważył nawet tej cichej protestacji.
Maria z Łubieńskich Górska, Gdybym mniej kochała, t. I., Warszawa 1996
Rok 1900:
Porwał nas wir światowy nie zostawiając na nic czasu. Choć karnawał bardzo był lichy, dużych balów ledwo parę. Pia tańcowała trzynaście razy, szczególnie w małych kółkach u ks. Włodzimierzów Czetwertyńskich, u ciotki Pusłowskiej, parę razy u Bonieckich, u Mury Woronieckiej, Brzozowskich, Kossakowskich, Czosnowskich, Gruszeckich i ks. Stanisława Czetwertyńskiego.
Maria z Łubieńskich Górska, Gdybym mniej kochała, t. II., Warszawa 1997
Rok 1901:
Co niedziela bywały u pani Ludwikowej bale, do których nie każdy był dopuszczony, ale na nas była łaskawa i Pia doskonale się tam zawsze bawiła, szczególnie na balu kostiumowym, na który malarz Popowski dał jej projekt przebrania. Nazwał ją secesją, choć więcej do zwykłej sukni z czasów pierwszego Cesarstwa był podobny. Białą atlasową princesce okrywała tiulowa draperia z haftowanymi złotymi irysami, na piersiach jaśniało złote słońce, którego promienie rozchodziły się wokoło, we włosach złote irysy, także na ramionach, spod których spływały rękawy.
Maria z Łubieńskich Górska, Gdybym mniej kochała, t. II., Warszawa 1997
1902:
Przyjechaliśmy tu wczoraj na karnawał, a raczej, żeby Pia trochę ludzi widziała i zabawić się mogła, ale dotąd o balach nie słychać, bieda w Kraju ogólna, a panowie, których kolosalne fortuny wytrzymują i złe lata, i życie hulaszcze, w Paryżu lub Monte Carlo stale siedzą.
Maria z Łubieńskich Górska, Gdybym mniej kochała, t. II., Warszawa 1997
Ogromnie był lichy karnawał w tym roku. Dom Kossakowskich, podstawa salonowego życia w Warszawie, w żałobie po siostrze pani Platerowej, Mimi Czetwertyńska, wydawszy córkę za Tarnowskiego, odpoczywa na laurach. Ks. Stanisław Czetwertyński tylko na bale do Zamku chodził. Władysławowie Braniccy w Hiszpanii, ks. Konstantowie Lubomirscy w Paryżu, Guciowie Potoccy w Petersburgu, gdzie pani Żeńcia zawraca, albo stara się zawracać, głowy wielkich książąt.
Jedna pani Magdalena Krasińska bardzo uprzejmie bawiła Warszawę dając co niedziela w karnawale bale, a w poście rauty.
Maria z Łubieńskich Górska, Gdybym mniej kochała, t. II., Warszawa 1997
Rok 1903:
Miły jest tam brak zbytku. Pod Baranami nawet na balu kolacja dostatnia, ale skromna, bez szampana, bez którego lada wieczorek w Warszawie obejść się nie może. Schodzą się wcześniej, a o drugiej, trzeciej wraca się do domu.
Pia wybornie się bawiła u pani Zdzisławowej Zamoyskiej, gdzie z nią bal rozpoczęto, u pp. Gałęzowskich, u księżnej Jerzowej Lubomirskiej co tydzień tańczono, u Skrzyńskich. Zresztą, jak mówiono, karnawał nie był świetny, ograniczył się na kilku zaledwie prywatnych balach, dwóch piknikach i publicznych zabawach, co zawsze bardzo jest nudne i męczące.
Maria z Łubieńskich Górska, Gdybym mniej kochała, t. II., Warszawa 1997
Jak na horyzoncie pojawia się wielka bogaczka, jak Ludwikówna Krasińska albo Wodzicka, która wyszła za ks. Kazimierza Lubomirskiego, zlatują się epuzery, każdy w swoje wdzięki czy gwiazdę ufny. Przy tej sposobności i chcąc się dobrze wydać, tańce i wesołość bywa szczera, ale w tym roku zupełnie tej przynęty w Krakowie brakło. Była wprawdzie śliczna ks. Sapieżanka, córka ostatniej Sanguszkowej, i dwie Zamoyskie Zdzisławówny, ale same wdzięki nie poparte milionami nie nęcą rycerzy XIX wieku. Zabawy więc szły dość opieszale i nie skojarzyły żadnych sympatii.
Maria z Łubieńskich Górska, Gdybym mniej kochała, t. II., Warszawa 1997
Rok 1905:
Po dwóch tygodniach przebytych w Zakopanem wróciłyśmy do Krakowa. Wpadłyśmy w huczny, a raczej wesoły karnawał, bo w Krakowie wszystkie zabawy nacechowane są wielką skromnością i prostotą. Królestwo za złe miało, że Kraków się bawi, ale młodość ma swoje prawa i nieroztropnie postępowaliby starsi, gdyby zadławić w niej chcieli wesołość. Pia bardzo się podobała i dobrze bawiła.
Maria z Łubieńskich Górska, Gdybym mniej kochała, t. II., Warszawa 1997
Znakomicie się bawił w karnawałach kochający taniec Józef Mineyko:
Obywatele ziemscy przez rok pozostawali przeważnie u siebie na wsi. Niekiedy tylko odwiedzali sąsiadów lub swoich krewnych zamieszkałych nieraz i w dalekich stronach. Jednak bez zjazdów w miastach trudno byłoby wyrobić sobie stosunki wśród społeczeństwa i zawierać szersze znajomości. Karnawały w ogromnym stopniu spełniały tę rolę. Przez nie ludzie zaznajamiali się ze sobą, zawiązywały się bliższe stosunki między rodzinami, a podczas zebrań towarzyskich i zabaw młodzież się zbliżała i zaprzyjaźniała, z czego wynikały nieraz i małżeństwa. Poza tym niejedni rodzice korzystając z bytności córek w mieście starali się je dokształcać. A więc matki pozostawały podczas Wielkiego Postu w mieście, gdzie córki brały zwykle zbiorowo lekcje literatury polskiej, historii, muzyki, malarstwa, dykcji nawet, w ogóle tych nauk, których na wsi nie można było zdobyć.
Józef Mineyko, Wspomnienia z lat dawnych, Warszawa 1997
Pani Śniadecka oznajmiła mi, że co sobota dawać będzie wieczorki i prosi mnie, abym na nie przychodził.
„Ponieważ jeszcze dorosły nie jesteś – mówiła – marynarka zamiast fraka zupełnie wystarczy.”
Byłem uszczęśliwiony! Marynarkę, krawacik, lakierki miałem – więc dalej, na bal! Tańczyć lubiłem do szaleństwa, a tańczyłem dobrze. U pani Śniadeckiej poznałem dużo osób, a niejedna pani mając zamiar dać bal czy wieczorek chętnie mnie zapraszała jako ochoczego do tańca, bo chociaż młokosika, ale tak nieraz potrzebnego na balach, gdyż tańczących mężczyzn zawsze brakowało. Dla pań domu, jak też i dla wodzireja, miałem tę zaletę, że więcej mi chodziło o taniec, niż o osobę, z którą tańczyłem. Panny nie mające powodzenia raptem je miały, gdyż puszczone przez mnie w wir tańca, w figurach mazura czy kotyliona były przez innych wybierane. I tak ani się spostrzegłem, jak zostałem wciągnięty w wielki wir karnawałowy.
Józef Mineyko, Wspomnienia z lat dawnych, Warszawa 1997
Wilno, dawna stolica Litwy i Białej Rusi, pomimo znęcań się rządu rosyjskiego, pozostawało zawsze głównym miastem tych połaci dawnej Polski, więc z rozpoczęciem karnawału powstał najazd na Wilno. Zjeżdżały się matki z córkami, młodzież rozmaita z Wileńszczyzny i jej guberni okolicznych, z Inflant polskich, z Witebszczyzny, z dalekiej Mohylowszczyzny, z Podola, Ukrainy i z samej Warszawy, a czasami nawet ściągnięty przez krewnych młodzian z Małopolski lub Poznańskiego puszczał się w daleką podróż do nieznanego Wilna, gdzie bawią posażne panny. Można sobie wyobrazić, jaki powstawał wtedy ruch w mieście. Mnożyły się zabawy, bale (włącznie prywatne), wieczorki, rauty, kuligi, a niejedna pani uganiała się przed drugą, aby swoim wieczorem zakasować inne.
Panie mieszkające stale w Wilnie myślały o biednych. Wszak była to chwila wymarzona, aby wyciągnąć trochę grosza na cele dobroczynne od rozbawionych karnawałowiczów. Organizowano więc wenty, loterie, urządzano żywe obrazy, których kompozycją zajmował się utalentowany malarz Stanisław Siestrzencewicz z panem Tadeuszem Rostworowskim i doktorem Mińkiewiczem. Powstała myśl utworzenia czegoś w rodzaju artystycznej rewii wileńskiej. Głównym autorem tej rewii i następnych był doktor Mińkiewicz, który wykazał duży talent w tej dziedzinie.
Józef Mineyko, Wspomnienia z lat dawnych, Warszawa 1997
Warszawski karnawał nie zawiódł także młodo owdowiałej Zofii Kirkorowej:
Przed pierwszym mym ówczesnym balem (karnawał 1903 r.) miałam tremę: czy będę mieć podobne powodzenie jak za panieńskich czasów w Warszawie. Okazało się, że trema była zbyteczna, tańczyłam bardzo dużo, i to z najlepszymi tancerzami; Warchałowski, jako jeden z gospodarzy balu, wciąż mi kogoś przedstawiał, rozbawiłam się na dobre.
Zofia z Grabskich Kirkor-Kiedroniowa, Wspomnienia, Kraków 1986
Karnawał w Wiedniu wspomina Eleonora z Jaxa Chamców Trzecieska:
Zapomniałam nadmienić, że przed zaręczynami pojechałyśmy obie z siostrą i mamą do Wiednia na bal dworski. Był to ewenement w życiu stolicy austriackiej monarchii. Zapraszano na niego tylko te osoby, które mogły się wykazać, po ojcu i matce, określoną ilością pokoleń szlacheckich. Później zrobiono wyjątek dla ministrów i wyższych oficerów.
Taki bal odbywał się z zachowaniem pewnej etykiety, od której nie odstępowano. Całe towarzystwo czekało na przybycie cesarza i cesarzowej oraz ich rodziny. O wyznaczonej ,8 mej godzinie, ochmistrz dworu, Węgier, hr. Hunyady stuknął laską i na ten znak całe towarzystwo rozstępowało się: panowie na jedną, a panie na drugą stronę. Wchodził cesarz, a za nim arcyksiążęta i arcyksiężniczki i wszyscy przechodzili przez szpaler kłaniających się. Na dany znak mistrza ceremonii orkiestra rozpoczynała walca, którym bal otwierano. Podczas tańców cesarz przechodził do drugiej sali i robił tzw. ”cercle”, czyli przybliżał się do stojących w półkolu przemawiając do każdego po parę słów. Tymczasem cesarzowa (od śmierci Rudolfa rolę tę pełniła bratowa cesarza, żona Karola Ludwika) przyjmowała panie i przedstawiano jej panny, „mające wchodzić w świat”, czyli bywać w towarzystwie wiedeńskiej arystokracji. Pamiętam ją dobrze. Była to Hiszpanka z domu Braganza i mówiła źle po niemiecku. Miała śliczną postawę i cudne czarne oczy. Była też miła i uprzejma. Pytała mię czy już tańczyłam i czy chodzę na ślizgawkę. Etykieta zabraniała dawanie odpowiedzi przeczących(!!!); trzeba je było inaczej przedstawić.
Po prezentacji szło się na salę balową. Piękny to był widok! Oficerowie w galowych mundurach, magnaci węgierscy w narodowych strojach, oficerowie węgierscy w mundurach naszywanych zlotem, panowie polscy w kontuszach. Panie w sukniach z trenami. Klejnoty lśniły! A były to brylantowe „riviery”, czyli naszyjniki, diademy, perłowe coliers. Wśród arystokracji węgierskiej było dużo pięknych pań: Humgada, hr. Wilczek, księżne Lichtenstein i Montenuovo. Tańczono też wedle pewnego ceremoniału. Arcyksiężniczki mogły tańczyć tylko z tymi, których do tego poprzednio przeznaczono. Pamiętam, że mój ojciec, który nigdy nie tańczył z racji zawrotów głowy dostał zaproszenie do tańca z jedną z nich i musiał się z tego jakoś wywinąć.
Podczas balu roznoszono piękne bombonierki w postaci markiz i pastuszek wykonanych w cukrze. Bal kończył się już o 12 tej, bo cesarz szedł wcześnie spać, a zaraz potem i całe towarzystwo rozjeżdżało się.
Pamiętnik Eleonory z Jaxa Chamców Trzecieskiej (mojej Prababki) z końca XIX wieku
W Wiedniu był też zawsze w karnawale tzw. ”bal polski” na dochód dla studentów polskich. Dla mnie był to ostatni wielki bal, bo potem, już jako narzeczona, nie „bywałam w świecie”. Ale to „ bywanie” już mi się sprzykrzyło. Tęskniłam za pracą, za życiem użytecznym, za wsią, gdyż miasta od małego dziecka nie cierpiałam.
Pamiętnik Eleonory z Jaxa Chamców Trzecieskiej (mojej Prababki) z końca XIX wieku
Na podobny temat: Karnawał