Pomimo swojego niewątpliwego uroku, letnie mieszkania miały swoje wady. Można powiedzieć, że w miarę jak tego rodzaju wyjazdy się rozpowszechniały, trudności te stawały się coraz wyraźniejsze i coraz bardziej dawały się we znaki.
Przede wszystkim skarżono się, że oferowane mieszkania nie spełniają podstawowych warunków higienicznych. Może część takich skarg dałoby się uznać za grymaszenie mieszczuchów nieprzyzwyczajonych do wiejskiego życia i jego drobnych niedogodności, jednak opowieści o grzybie na ścianach czy przeciekających dachach także musiały mieć jakieś źródło. Im więcej było chętnych, tym więcej powstawało domków dla letników w atrakcyjnych miejscowościach, nawet najniższym kosztem.
Problemem był także dostęp do artykułów spożywczych, które niekoniecznie były na miejscu dostępne w dużym wyborze i za dogodne ceny. Przeciwnie – jak to do dziś bywa w turystycznych okolicach, ceny bywały bardzo wysokie, co dla rodziny z dziećmi mogło stanowić poważny problem.


Tak zwane letnie mieszkania, są to chałupki szczupłe i wilgotne, w których pomimo drogich cen za wynajęcie ich płaconych, żadnej dogodności mieć nie można.
Dodać do tego należy, że tak meble jak i sprzęty potrzebne do gospodarstwa, trzeba z sobą zwozić. Niema tu u nas zwyczaju wynajmowania lokalu z meblami, jak to wszędzie już za granicą ma miejsce, a jeżeli się już taki lokal natrafi, to lokator stara się zaraz pozbyć tych mebli spadkowych na skład je gdzie przenosząc, niewielką z nich bowiem może mieć pociechę. Z pewnością takie meble które się do użytku wynajmujących pozostawia, żadnej posługi oddać nie są w stanie. Są to graty stare i poniszczone rozpadające się za lada dotknięciem, więc kto nic chce brać odpowiedzialności za ich zepsucie, musi z konieczności postarać się o inne.

Wacław Szymanowski, Przegląd, w: „Bluszcz”, 1868

 

Odbywający wilegiaturę pod Warszawą, od niepamiętnych czasów skazywani są przez właścicieli wieluletnich mieszkań, na doświadczanie mnóstwa małych nieprzyjemności życia... wiejskiego. W tych dniach naprzykład, opowiadano nam, że w pobliżu naszego miasta istnieje dworek, przeznaczony dla pragnących leczyć się, lub używać świeżego powietrza, w sąsiedztwie którego, o kilkadziesiąt kroków, mieszka właściciel stada dwóch tysięcy gęsi. Te zaś w prostej linji potomki obrońców Kapitolu, całe dnie i noce, objawiają donośnym głosem męczarnie głodu i zadowolenie z otrzymania pożywienia. Spodziewać się można, że letnie to ustronie, zjedna sobie w r. b. taką dobrą reputację, że na przyszłe lato nawet żaden z cierpiących na głuchotę tam nie zamieszka. Mówiono nam także o letniem mieszkaniu, na którem jest dach tak starannie utrzymywany, że lokator jego, w razie niepogody sypia pod parasolem.

„Kurier Warszawski”, 1869

 

Otóż urządzanie letnich mieszkań w okolicach Warszawy dowodzi jasno, jak mało duch spekulacyjny rozwinął się jeszcze u nas.
Każdy z posiadających mniejsze lub większe rezydencye, które mogą być na ten cel obrócone, robi sobie mniej więcej takie rozumowanie:
„Po co mi troszczyć się, starać, zabiegać i wydawać pieniądze. — Wszakże w każdym razie przyjdą nająć, bo nająć muszą. Że w mieszkaniu wilgoć, mniejsza o to, wszak idzie na lato, a zresztą nie ja tu będę mieszkał. — Okna niedochodzą, tem lepiej, będą ciągle otwarte, lokator użyje świeżego powietrza. Drzwi się nie zamykają, to dowodzi tylko ufności jaką mamy tu wszyscy w cnocie i uczciwości okolicznych mieszkańców. A o wszelkie wygody komuż tu iść może, wszakżeż po to najmuje się letnie mieszkanie, aby na dworze cały czas przepędzić. Tu zaś w około najpiękniejsza natura, tej natury nigdzie nie zepsułem. — Ścieżki zarosłe, woda mchem pokryta, tem lepsze złudzenie w całem urządzeniu mojej wiejskiej posiadłości, rozumiem rzecz z.... angielska. Zresztą gdybym miał urządzać się na dobre, to tylko dla siebie, a ja tu przecie nie mieszkam. Ten zaś który przyjdzie najmować tu mieszkanie, byłby bardzo wybrednym, gdyby mu się nic podobało to prawdziwie wiejskie zaniedbanie.“
I tym sposobem wszystko z roku na rok pozostaje na dawnej stopie, trzeba zaś przyznać, że ta dawna stopa wcale nie jest zachęcającą.
Więc letnie mieszkania najmują się u nas z biedy, bo niema innych, i doprawdy trzeba się nieraz dziwić cierpliwości i pobłażliwości tych, którzy za nie tak drogo płacą.
Gdyby jednak właściciele tych warszawskich willi pojmowali dobrze swój interes, to z pewnością dogadzając słusznym żądaniom swoich letnich lokatorów, samiby korzystnie wyszli na tem.
Warszawa, tak jak inne każde miasto europejskie, powinnaby i mogłaby być otoczoną wiankiem letnich mieszkań, łączących w sobie wszelkie wygody, należące dziś do koniecznych potrzeb życia. Wszakże miejscowość do tego wybornie się nadarza, nie wiele bowiem miast posiada tak piękne okolice jak Warszawa. Wzdłuż po nad Wisłą ciągnie się cały pas ogrodów, które po największej części pozostają w nagannem zaniedbaniu — i można powiedzieć że jeden tylko Wilanów utrzymany jest wzorowo.

Wacław Szymanowski, Przegląd, w: „Bluszcz”, 1871

 

Jest w tem wiele prawdy. Koszta „letniego mieszkania“ dla człowieka mającego niewiele, stały się dzisiaj czemś tak odstraszającem, że, wspomniawszy o nich, musi on zwiesić smutnie głowę, wyrzec się świeżego powietrza, które jest dlań zadrogiem i poprzestać na tem, co ma niby-to darmo na miejscu. Za lada kurnik, sklecony z kilku dylów i desek, dlatego tylko, że postawiony pod parasolem zielonych gałęzi, albo opięty girlandami dzikiego winogradu, każą sobie panowie właściciele płacić podczas sezonu bajońskie summy, jakgdyby ryk krówek, które budzą ze snu odpoczywającego na willegiaturze mieszczucha, albo krzyk drobiu, był serenadą włoskich śpiewaków, a świeże powietrze podlegało razem z wódką akcyzie.
W tym roku, bardziej niż kiedykolwiek, ceny letnich mieszkań podskoczyły, bo według uświęconej u nas zasady ekonomicznej: „drzej-łyko, póki się da,“ — trzeba korzystać z dogodnej pory i exploatować wszystkich tych, których losy i kursa giełdowe zatrzymać musiały w kraju. Toteż czytaliśmy ogłoszenie o wynajmie kilku pokoi w willi położonej za miastem, za które żądano 1,000 rs. na porę wiosny i lata.
Biedne gosposie nasze z każdym dniem marszczą się coraz bardziej, przybierają miny tak frasobliwe, jak ministrowie finansów w przewidywaniu krachu, i tracą głowy, niemogąc zesztukować obiadu po dawnej dobrej cenie, kiedy-to 5 złp. wystarczyć musiało na obiad, według przepisu. „Gospodyni wiejska“ na warszawskim bruku założyła przystań ratunkową dla rozbitków domowego gospodarstwa: otworzyła sklep kommissowy z rozmaitemi artykułami żywności, ale ta instytucya, wraz z niedawno założonem u nas „Towarzystwem ratowania tonących na Wiśle“ — nie miała jeszcze czasu rozwinąć swej działalności i zdobyć sobie uznania dla zasług położonych.

Pogawędka, w: „Bluszcz”, 1878

 

Od czegóż wreszcie Lipiec, różne bady i letnie mieszkania, w których już od kilku tygodni używają warszawskie panie właściwych tym miejscom rozkoszy, to jest rzechotania żab, dokuczliwości much, koncertu rozmaitych domowych zwierząt. Pomimo to warszawianki utrzymują, że letnie mieszkania są zachwycające, ponieważ ma się przyjemność chodzenia po piasku a w deszcz po kałużach, i widać trzy krzaki zakurzonego bzu, no i trochę podeptanej trawy w dodatku zaś często źle zamaskowany śmietnik. Bo doprawdy, że mało co więcej widzieć można z okien przeciętnego letniego mieszkania. We wnętrzach zaś swoich, kryją czasami owe rozkoszne siedziby niespodzianki dla mieszkańców w postaci np. grzybów obficie rosnących po kątach i listwach ścian. Grzybobranie bez lasu pod dachem, co może być przyjemniejszego, że jednak zdrowie iść powinno przed przyjemnością, życzymy więc naszym czytelnikom mieszkań bez takich niespodzianek, które słusznie opisują i rysują pisemka humorystyczne.

Zygzak, Z dwóch tygodni, w: „Moda”, 1883

 

To też zwolna wytwarza się korzystny proceder urządzania mieszkań dla „letników," co zresztą nie bywa tak znowu trudne, jakby się z pozoru zdawało. Są wsie w pobliżu Warszawy, w których cała ludność przenosi się do stodół z chat i domów, odnajmowanych amatorom powietrza i nowalij. Z chwilą rozpoczęcia takiej wędrówki poczyna się szlachetna robota darcia ze skóry przybyszów, którym w dodatku wiatr dmucha przez ściany, a deszcz przecieka z pułapów na poduszki.
Pozycya mieszkań letnich w budżecie mieszkańców Warszawy jest bardzo pokaźna. W przybliżeniu oceniać ją można w jednym sezonie na 4 miliony rubli, poza zwykłemi wydatkami. Jest-to fundusz tak piękny, że piękności letniego pobytu pomiędzy kurnikiem a chlewem nie wyrównywają ani dziesiątej jego części. Zato niezawodnie połowa tej sumy stanowi czysty zysk wynajmujących mieszkania letnie. Rozkłada się on na wiele głów i rąk, to prawda, lecz gdyby dziesiąta część zysków obracana była na melioracye w mieszkaniach letnich, po latach kilku nie mielibyśmy już sąsiedztwa kur i świnek. Na naszę biedę zyski bezpowrotnie grzęzną w kieszeniach letnich gospodarzy, a mieszkania z każdym rokiem bywają coraz gorsze...

Maryusz, Z tygodnia, w: „Tygodnik Mód i Powieści”, 1892

 

Pisze się tu i owdzie narzekania na trudność w wynajdywaniu mieszkań letnich, których wprawdzie jest bardzo dużo... ale drogich i przydatniejszych dla zwierząt, niż dla ludzi. Wszędzie, gdzie pobudowano tak zwane wille, domki szwajcarskie i Bóg wie nie jak szumnie potytułowane budy, mizdrzące się powierzchownością ułudną, powzięto przekonanie, że za tak wielką ofiarę dla ludzkości ma się prawo drzeć ją ze skóry. Szalecik złożony z paru pokoików i kuchenki, stojący na piasku, opalany suto promieniami słońca, niemający ani cienia, ani wody, to „willa," którą opłacać trzeba 300 rublami na sezon letni. W dodatku do tej ślicznej sumki ponosić trzeba wszystkie koszta „łatwej komunikacyi" z miastem, transportów żywności i t p. rzeczy niezbędnych, nie licząc już kupowania na wagę złota produktów miejscowych, doskonale fałszowanych na użytek Warszawiaków przez naszych poczciwych wieśniaków.
Rodzina, złożona z czterech osób, której przyszła ochota osiedlenia się w takiej „willi" podmiejskiej, wydaje na kilkotygodniowe utrzymanie około 600 rubli. Mówi się tu o rodzinie mieszczańskiej, średniozamożnej, przywykłej do wygód, nie do zbytków, ale umiejącej żyć z główką i kredką w Warszawie.

Maryusz, Z tygodnia, w: „Tygodnik Mód i Powieści”, 1892

 

Bardzo wiele miejsca poświęciła w ostatnich czasach prasa w łamach swoich kwestyi mieszkań, które istotnie z roku na rok staje się u nas dokuczliwszą dla mieszkańców Warszawy. Jedno z pism tygodniowych rozebrało tę sprawę wyczerpująco, a przedstawiwszy braki powszechne połączone z nieusprawiedliwioną zupełnie a wzrastającą ciągle drożyzną mieszkań warszawskich, załatwia się obecnie z warunkami wszelakiej willegiatury naszej. Domyśli się każdy z czytelników, że obraz wypada bardzo posępnie, a przyznać należy, że mu ani przesady wogóle ani braku autentyczności w cyfrach zarzucić nie można. Letnie mieszkanie, czy to bezpośrednio pod murami miejskimi, czy przy którejś ze stacyj dróg żelaznych położone jest drogie, niemiłe, niehygieniczne, a pod względem udogodnień życiowych kwalifikowałoby się raczej na pobyt dla deportowanych, aniżeli jako miejsce wypoczynku dla znużonych pracą całoroczną sił niedorosłych i nadwątlonych.

Nasze mieszkania, w: „Tygodnik Mód i Powieści, 1897

 

Letnie mieszkania.
Jak donoszą zamieszkali w blizkości Warszawy letnicy, dużo mieszkań w roku bieżącym zostało niezajętych. Czy rok, materyalnie biorąc mniej jest pomyślny niż poprzednie, czy dalsze okolice odciągają ludzi szukających dla siebie i dzieci piękniejszych krajobrazów i dogodniejszych warunków niż te, które można znaleźć w paromilowym promieniu — czy nakoniec brak udogodnień i wyzysk wzrastający ciągle, zbytecznie już dokuczył matkom rodzin i gospodyniom domów — nie wiemy, ale wydaje się, że wszystkie te przyczyny złożyły się razem na przykry zawód, na który utyskują spekulanci willegiatury.

Kronika, w: „Tygodnik Mód i Powieści”, 1900

 

Od kilku lub kilkunastu lat ustalił się zwyczaj wynajmowania części dworów wiejskich przybyszom z miast, żądnym świeżego powietrza i zdrowych a tanich produktów gospodarstwa wiejskiego. Jest to nowość przed kilkudziesięciu laty niepraktykowana, ale znać na niej wszystkie stare wady naszego usposobienia: brak porządnego rachunku w rzeczy, która nie jest przecież niczem innem, jeno interesem, i jakąś wstydliwość śmieszną, bo mającą źródło w dziecinnej próżności.
A szkoda! Porządnie prowadzony wynajem mieszkań letnich mógłby być dla kobiet na wsi mieszkających jednem z pierwszorzędnych źródeł dochodu, mógłby mieć i społeczne ważne następstwa.

Z., Nowe źródło zarobku, w: „Tygodnik Mód i Powieści”, 1902

 

Corocznie w każdym zamożniejszym i nawet mniej zamożnym domu w Warszawie odbywają się ku wiośnie narady: gdzie jechać? I zwracają ludzie tęskne oczy ku takim cudnym okolicom kraju, jak góry Ś-to Krzyzkie, jak ziemia Sandomierska, okolice Kazimierza nad Wisłą, Puław i tylu, tylu innym. Tak, dobrze byłoby wyjechać tam, ale niema sposobu. Mieszkanie w chatach włościańskich jest dla ludzi z miast a przyzwyczajonych do wygód, komfortu, do wykwintnej czystości, rzeczą niemożliwą poprostu. Willi przeznaczonych specyalnie dla letników nie pobudowano dotąd nigdzie w tych okolicach. Istnieją one tylko w pobliżu Warszawy w miejscowościach piaszczystych, pełnych kurzu i rojących się już od ludności warszawskiej.
Więc pozostają dwory. Chodzą wieści, że tu lub tam wynająć można na lato część domu, że właściciele wioski dostarczą potrzebnych do życia produktów, że nawet stosunek towarzyski wytwarza się tam bardzo przyjemny i t. d. Ale to są pogłoski. I przez stosunki tylko, przez znajomych można się o rzeczy takiej poinformować.
A czemu?
Bo właściciele wioski przez jakiś fałszywy wstyd nie ogłaszają wiadomości takiej w pismach, nie podają poprostu cen, nie określają jasno warunków – pozostawiając wszystkie te rzeczy osłonione jakąś zbyteczną zupełnie dyskrecyą, niedopowiedziane, niewyrażone otwarcie i uczciwie.

Z., Nowe źródło zarobku, w: „Tygodnik Mód i Powieści”, 1902

 

Tyle co do losów ojca rodziny – dola matki nie jest o wiele lepszą. Letnisko przeciętne tylko w chwili zadatkowania go przez nieszczęśliwych łatwowiernych, posiada warunki nabycia artykułów spożywczych na miejscu; po osiedleniu się, a więc zapłaceniu reszty należności, czarne strony tej sielanki ukazują się coraz jaskrawiej, i doprawdy znaczny jest procent takich gospodyń domu, które już w pierwszym tygodniu wilegiatury zaprzysięgają sobie, że ich w roku następnym nikt na tę robinsjonadę nie namówi. Swoją drogą życie miejskie przez zimę i wiosnę tak się da we znaki, że tamte dolegliwości z przed dziesięciu miesięcy zasłoni; ztąd też tyle widzimy niedotrzymanych przyrzeczeń i pogróżek, i takie z następną wiosną gorączkowe znowu rozpytywanie się u znajomych i przyjaciół, którzy również jako ludzie krótkiej pamięci, zachwalają miejsca swoich zeszłorocznych udręczeń, i ciągną do nich za sobą nowe ofiary.
Na dobrą sprawę, tego wszystkiego razem wziąwszy letnim wypoczynkiem nazwać się nie godzi. Ojciec nie korzysta z niego prawie nigdy, matka opłaca wszystkie koszta, a dzieci? no, cóż o dzieciach powiedzieć? U nich wszystko dobre, byle trochę swobody, rozkrochmalenia się, uwolnienia od przymusu — to też ten rumieniec ich więdnących w mieście twarzyczek, to ożywienie spojrzenia, to jest właśnie ten motor potężny, który rodzicom na żadne poświęcenia i prywacye pamiętać nie pozwala. Robi się tedy ofiary, ale tego inaczej jak ofiarą nazwać się nie godzi.
Przeciętny typ naszego letniego mieszkania jest mniej więcej taki. Podoba się przedsiębiorczemu kmieciowi wydać 1,000 lub 1,200 rubli najwyżej na zbudowanie czworaka i ten wynajmuje on męczennikom z miast za jakieś 250 do 300 rb. na sezon, co dlań stanowi od 25% do 30% od wyłożonego kapitału, nie licząc suplementów i ubocznego wyzysku, których się z czystem sumieniem na swoich lokatorach dopuszcza. Wzamian za to wszystko mają te mieszczuchy naiwne: roje much dniem i nocą, powietrze więcej niż wątpliwej czystości przez ciąg całej doby, pewien rodzaj stale wylęgających się w kałużach kręgowców, no i najczęściej pustkę bezdrzewną dokoła domostwa, a widok jakiejś karłowatej sośniny przypominającej oleandry, do których się przez morze piachu sypkiego przekopywać potrzeba.

K., W przededniu wakacyi letnich, w: „Tygodnik Mód i Powieści”, 1903

 

Strzeżcie się wynajmować domy w pobliżu fabryk. Pomijając już czad, swąd i dymy fabryczne, którymi wypadnie oddychać wtedy, gdy wiatr będzie od strony fabryki, można mieć prawie pewność, że się będzie narażonym na wiele nieprzyjemności, zwłaszcza w dni świąteczne, ze strony robotników fabrycznych; ci ostatni jednak są o wiele jeszcze znośniejsi od tych biedaków, których wielkie miasta eksmitują do powiatu z mocy wyroków sądowych i administracyjnych; jakkolwiek bowiem powszechne jest mniemanie, że złodziej „swoich” współmieszkańców nie okrada, to jednak nie pardonuje on „letnikom,” których nieraz ogałaca ze wszystkiego, cokolwiek przedstawia jaką wartość.

Mieczysław Rościszewski, Pani domu. Skarbiec porad praktycznych dla Polek wszelkich stanów. Dzieło, opracowane na podstawie licznych źródeł swojskich i obcych, Warszawa 1904

 

U nas mieszkania letnie są jeszcze w stanie bardzo pierwotnym. Od pań i tylko od pań z towarzystwa winnaby wyjść inicyatywa poprawy w tym względzie. A gdyby tak założyć stowarzyszenie „letniczek” – budować wzorowe domki na spłaty, urządzać w nich ogrody, prowadzić miniaturowe gospodarstwa, a nadewszystko ratować zdrowie swoje i dzieci swoich!

Mieczysław Rościszewski, Pani domu. Skarbiec porad praktycznych dla Polek wszelkich stanów. Dzieło, opracowane na podstawie licznych źródeł swojskich i obcych, Warszawa 1904

 

Niestety!...
Wieś dzisiejsza, w której są urządzone letniska, nie daje zupełnego wypoczynku i nie jest zdolna zachwycić ową wymowną ciszą, przerywaną jedynie pianiem koguta, dalekiem psów szczekaniem, srebrzystym śpiewem skowronków, pieśnią kosiarzy, uroczym brzękiem sierpów i miłem skrzypieniem źórawia, wyciągającego wiadro ze studni. Ciszę wieczorną może wprawdzie przepełnić namiętny gwar żab w jeziorach i stawiskach, albo ich lament smutny, dodający tyle uroku wieczorom wiejskim, — ale wnet tę pieśń wsi przygłuszy ohydny dźwięk harmonii, która, Bóg wie dlaczego, rozpanoszyła się po siołach naszych, albo jeszcze gorzej — gramofon, przez jakiegoś amatora „wsi spokojnej“ przywieziony.
Wyobraźcie teraz sobie noce księżycowe — z gramofonem; oddajcie się marzeniom przy jakiejś deklamacyi z tej rury wychodzącej, a choćby ci nawet Jontek .Szumią jodły“ z tej trąby zaśpiewał — tak ci się już ta pieśń Jontkowa przegramofoniła, że zatraciła wszelkie piętno poezyi, stała się nieznośną pieśnicą, drącą ci uszy, przeokropnie nudną, orne-tyku własność mającą.
Sławny Edissona wynalazek zanim do jakichkolwiek praktycznych celów dojdzie, staje się męczarnią ludzkości, a przynajmniej tych, którzy mając myśl spracowaną, rzetelnemu chcieliby się oddać spoczynkowi. Gramofon, jako wynalazek, przechowujący dźwięki ludzkie i nieludzkie, zasługuje na uwagę i poklask, ale jako przedmiot, mający nam uprzyjemniać chwile samotności, jest wstrętnym wynalazkiem i staje się narzędziem kary za winy nie popełnione.
Miłe już są fortepiany w kamienicach warszawskich, te fortepiany, przeciwko którym już tyle żółci wylano, które tylu ludzi spokojnych w furyatów zmieniły — a cóż dopiero powiedzieć o gramofonach, mających w swojem wnętrzu nieskończoną ilość deklamacyi, majufesów, dźwięków, przedrzeźniających śpiew Kruszelnickiej, a już żaden gramofoniarz nie obejdzie się bez parokrotnego wysłuchania dziennie: „Szumią jodły,“ albo „Gdyby rannem słonkiem...“ Uczucie, jakiego doznajesz, słysząc od świtu do nocy, po całych dniach, tygodniach i miesiącach jedno i to samo sapanie przed rozpoczęciem każdego numeru śpiewu, deklamacyi, czy orkiestry całej — rozpaczy się równa. Ciskasz książkę, jeżeli czytasz wtedy; łamiesz pióro, jeżeli piszesz — i abyś tylko posłyszał: „Szumią jodły,“ albo cokolwiek bądź owem sapaniem poprzedzone, mimowoli z ust ci się wyrywa okrzyk:
— A niech cię dyabli!...
I czujesz niemoc przed tą machiną piekielną, która naigrawa się z bezsilności twojej.

Kazimierz Gliński, Na werandzie (Pogawędka), w: „Bluszcz”, 1904

 

Na podobny temat: Letnie mieszkania