Pojawienie się kolei doprowadziło do rewolucji w stylu życia pod wieloma względami. Jednym z nich było upowszechnienie podróży.
Dawniej były one sprawą skomplikowaną i trudną, powolną, wymagającą wielkiego zachodu i łączącą się ze znacznymi niewygodami. Podejmowano je stosunkowo rzadko, a wyjeżdżano raczej na długo. Dzięki kolei wszystko to stało się znacznie prostsze i szybsze. Kilkudniowy wypad do rodziny, a nawet jednodniowa wycieczka, przestały być problemem. Świat stanął otworem.
Także podróż zagraniczna, dawniej luksus dostępny tylko dla najzamożniejszych, znalazła się w zasięgu znacznie szerszego kręgu, chociaż oczywiście dla wielu pozostawała wciąż nieosiągalna. Wyjeżdżano więc zdrowia do zagranicznych kurortów – czasami rzeczywiście dla ratowania zdrowia, czasami tylko pod takim pretekstem. Zamożne damy mogły wybrać się na zakupy do Paryża. Jeżdżono także podziwiać odległe zabytki i działa sztuki, albo po prostu dla rozrywki. W związku z tym wyrastały także eleganckie pensjonaty i hotele, w których wytwarzała się nowa forma etykiety. Rodziła się masowa turystyka.
Publicyści zżymali się na manię podróży zagranicznych, jako na fanaberie i zbędne wydatki. Jednak raz otwartych drzwi nie dało się już zamknąć.

Więc najprzód jarmark wełniany odbył się zwykłym obyczajem.
Od pewnego jednak czasu jarmark ten zmienił znacznie charakterystykę.
Dawniej była to epoka peryodycznej podróży do Warszawy, nietylko samych już właścicieli ziemskich wystawiających wełnę na sprzedaż, ale po większej części rodzin ich, które korzystały ze sposobności przepędzenia kilku dni w wielkiem mieście.
Pod owe czasy podróż lada jaka nawet, była sprawą nie małej wagi. Nic lubiano ruszać się z miejsca, o wycieczkach za granicę mało kto myślał, pilnowano domu, bo w domu dobrze się działo, więc kiedy przyszła okazya zobaczenia Warszawy i zakosztowania jej rozrywek, korzystano z niej chętnie.
Koleje żelazne przeinaczyły to wszystko. Dzisiaj dla wielu miejscowości, z których do naszego miasta trzeba było odbywać daleka i uciążliwą nawet drogę, Warszawa stała się blizkiem i wygodnem sąsiedztwem.
Z tego powodu komu ochota przyjdzie, ten przyjeżdża tutaj o różnych porach, bawi parę dni, kilka godzin nawet i wraca do domu. Takie wycieczki zdarzają się i zimą i latem, a korzystają z nich nie sami tylko panowie, bo niejednokrotnie i panie nie widzą powodu odmawiać sobie tej rozrywki.

Wacław Szymanowski, Przegląd, w: „Bluszcz”, 1872

 

Niepodobna zaprzeczyć, że wyjazd za granicę jest do pewnego stopnia modą u nas i że najtrudniej raz spróbować tej wycieczki; potem już trudno się powstrzymać. Wytwarza się w człowieku jakiś pęd instynktowy, jak u wędrownych ptaków; trudno usiedzieć na miejscu, gdy tylko słońce przygrzeje i gdy do lotu zrywać się zaczną salonowe jaskółki.
Nie mówię o tych, co z konieczności, dla zdrowia, z prawdziwej potrzeby i na zalecenie lekarza jadą do rozmaitych badów, kurortów, stacyj klimatycznych; ci są usprawiedliwieni.
Ale ci inni, którzy sobie wyszukują pretexstów, aby wyjechać, którzy wmawiają w siebie chorobę aby się niby leczyć i to leczyć koniecznie zagranicą, koniecznie gdzieś w Trouville albo Ostendzie, koniecznie tam, gdzie się zbiera piękny świat, liczne towarzystwo międzynarodowe, gdzie się można pokazać i widzieć innych — ci chorzy są tylko na zadawnioną, jedyną chorobę, która nas drogo kosztowała i której się nie udało wykorzenić dotąd u nas: na „podróżomanią.”

Quis, Pogawędka, w: „Bluszcz”, 1890

 

Wkrótce potrzeba będzie postarać się o nowe wyrazy dla oznaczenia niespodzianej ewolucyi w przeznaczeniach i zajęciach płci słabej. Do tej chwili nie istniała żeńska postać wyrazów: „tułacz, wędrowiec, podróżny, pielgrzym, pątnik, i t p.“ co najlepiej charakteryzuje ducha mowy naszej i samych pojęć o zadaniu kobiety, przykutej obowiązkami do własnego ogniska., Nowe snadź błyskają zorze, jeżeli sądzić po mnóztwie opisów i wspomnień podróżnych, któremi nas głównie darzą wędrowne córy Albionu, zajmujące pierwsze miejsce wśród podróżnie za dni naszych wsławionych. Inne narody rzadkich dostarczają współzawodniczek śmiałym Angielkom, które z wielu względów posiadają wrodzone niejako i dziedziczne zalety i skłonności, powołujące je do dalekich wycieczek. Sam już ustroi kolonialny olbrzymiego państwa oswaja z myślą zamorskiej żeglugi; wcześnie młode Angielki przywyka-ją przebywać morza niby strumyki, kontynenty obce niby ogrody.
Powiedziano, iż każdy prawowity John Bull nosi w sobie zaród home’u, i zawsze i wszędzie umie go sobie wytworzyć na obczyźnie. Dzieje się to dlatego, iż mu nigdy i nigdzie żywiołu niewieściego i pomocy kobiecej nie braknie. Zkądinąd hartowne i hygieniczne wychowanie, zdrowa fizyczna tressura, ćwiczenia ciała, konna jazda, gymnastyka, kąpiele, darzą Angielki dzielnością moralną i fizyczną krzepkością, urabiają w nich więcej nerwu, aniżeli nerwów i zbroją je na walkę życia, na niebezpieczeństwa, jakieby je w domu czy w drodze zaskoczyć mogły. Nikt lepiej od Angielek nie umie tanio podróżować. Dość im walizki, waterproof u, parasola, Alpen-stocka lub rewolweru, aby się puścić w podróż naokoło świata, a kubek herbaty, a cup of tea wystarcza, aby im utracone wygody zastąpić. Towarzysząc mężowi, niejedna Angielka wyrosła na biegłego sekretarza, niejedna na zręczną illustratorkę wspólnych wędrówek.

Wędrowne ptaki, w: „Bluszcz”, 1892

 

Znam piętnastoletnie panienki, które idea wakacyi spędzonych w kraju przejmuje niechęcią, wstrętem, bo wyobraźnię ich olśnił świat inny, leżący za granicami naszego zakątka, bo widziały już stolice europejskie, bo przebiegły Włochy, zwiedzały galerye, słyszały najpierwszych śpiewaków świata, podziwiały grę najsławniejszych aktorów, nasycały wzrok wystawami najbogatszych sklepów. Poznały wszystkie te rzeczy w wieku, w którym ocenić ich jeszcze nie można, widzieć i słyszeć nie trzeba.
Takie istotki przesycone wrażeniami nudzą się w kraju. Tu nic ich nie zadawalnia, zagranica tylko pociąga nieprzepartą siłą. A tym pociągającym magnesem nie są niestety galerye pełne arcydzieł, widoki Szwajcaryi, ani jeziora Włoch, lecz wystawy magazynów, przepych i blask stolic, przy którym w biednym naszym kraju wszystko wydaje się szarem i lichem. Tę zewnętrzną tylko stronę europejskiego życia pochwycić może niedojrzały umysł dziecka — ona też wypełni cały widnokrąg jego myśli i zasłoni sobą wiele ciekawszych, ważniejszych i wspanialszych obrazów.
A podróże po Europie dzieci i dorastających panienek naszych są zjawiskiem bardzo pospolitem, spotykanem we wszystkich prawie zamożniejszych rodzinach. Ani na chwilę nie wahają się matki; przez myśl im nawet nie przejdzie, że wycieczka zagranicę w tak młodym wieku równa się spożyciu niedojrzałego owocu, że zamiast pożytku szkodę przynieść może.

H.C., W porze wycieczek, w: „Tygodnik Mód i Powieści”, 1900

 

Turystki przyzwyczajone podróżować, lub odbywać wycieczki bez czyjejkolwiek opieki, powinny rządzić się mądrą zasadą, że lepiej być samą, niż w złem towarzystwie. Rzeczywiście, kobieta sama, ale nie zwracająca uwagi jaskrawą toaletą ani roztrzepaniem, zachowująca się poważnie i spokojnie, z prostotą i godnością, większy budzi szacunek, niż widziana w jakiemś wątpliwem towarzystwie. Z dwojga złego, lepiej już znaleźć się w jakiemś okrzyczanem miejscu publicznem, niż w podejrzanym salonie.

Przewodnik życia światowego, Warszawa 1900

 

Minęły bezpowrotnie czasy kiedy na długą, męczącą, z niewygcdnemi popasami podróż — o jakich już tylko opowiadają nam babunie — praktyczne panie ubierały się w niemodną i nieświeżą suknię, aby doniszczyć ją w drodze. Dziś gdy najodleglejsze punkta zbliżają się połączone expresami, gdy w pociągu mamy restauracye, wagony sypialne i t. p. mamy też i kostjum podróżny wygodny, skromny, ale nie pozbawiony elegancyi.

O ubiorach, w: „Tygodnik Mód i Powieści”, 1901


Cobyśmy jednak robiły z krenoliną w tym wieku sportu i gorączkowej działalności i ruchliwości, w wieku, w którym lubimy przedewszystkiem życie wygodne, w którym odbywamy dalekie podróże?

Moda, w: „Dobra Gospodyni”, 1903

 

Dawniej przy trudnej komunikacji, krewni i znajomi chcąc odwiedzić kogoś mieszkającego na wsi stale lub osiadłego na letniem mieszkaniu, musieli naprzód zawiadamiać, układać termin przybycia, bawić czas dłuższy, aby wypocząć po trudach podróży. Dziś gdy mamy wiele nowych linji kolejowych, gdy przybyły kolejki podmiejskie, w obec rozpowszechnienia się samochodów a dla panów gdy są rowery — komunikacja jest tak ułatwioną, że nieledwie jak w mieście można składać na wsi wizyty kilkogodzinne, nie robiąc zbytniego kłopotu gospodyni domu, nie potrzebując bynajmniej nocować.

Przyjęcie na wsi, w: „Tygodnik Mód i Powieści”, 1904

 

P. J. Romanowski w Lipsku Murowanym. Szkoła ta mieści się w Chyliczkach pod Piasecznem. Do Piaseczna dojeżdża się kolejką Grójecką, wychodzącą z Warszawy do rogatek Mokotowskich. Z Piaseczna do zakładu jest już tylko jedna wiorsta drogi. Wogóle cała podróż trwa niecałe 1½ godziny.

Odpowiedzi Redakcji, w: „Dobra Gospodyni”, 1904

 

Czy nie rozkoszne były czasy, kiedy letnią porą otrzymywało się zaproszenie na bal do majątku X, zwykle na dzień imienin pani domu lub jednej z córek. W przewidywaniu dobrej zabawy już tryskał wesołością, już myśl pędziła do żartów, do śmiechu, do tańca. W pociągu czuło się pewne podniecenie i ciekawość zarazem. W przedziałach wagonu spostrzec było można jadące na bal poważne panie z ładnymi córeczkami, w innych przedziałach męskie towarzystwo zabawiało się rozmową, a nawet krótką grą w karty. Przy wysiadaniu na stacji zapanowywała wrzawa i zamieszanie. Panie miały kufry z sukniami zdane na bagaż i przy tym ręczne worki oraz olbrzymie pudła z kapeluszami. Panowie wyciągali z wagonu swoje walizy, nesesery i płaszcze. Po chwili nadbiegali tragarze, a lokaj ze dworu już się zajmował załadowaniem rzeczy na parokonny wóz przeznaczony dla zabrania bagażu. Goście powsiadali do powozów. Panie pootulały głowy dużymi tiulowymi fularami, chroniąc twarze przed słońcem i kurzem. Na ganku pałacowym oczekiwał pan domu, pani witała miłych gości, panny domu zajęły się przyjezdnymi panienkami. Po podwieczorku towarzystwo szło do ogrodu, a gdy słońce skłoniło się ku zachodowi, wtedy nadeszła chwila, gdy należało przebrać się do kolacji – panie w suknie balowe, panowie we fraki, po czym wszyscy się zebrali w salonie, a służący oznajmił, że kolacja podana. W sali jadalnej każdy usiadł przy stole na wskazanym przez pana domu miejscu, a przy smacznych daniach i dobrym winie musiało nastąpić ożywienie, pito więc zdrowie solenizantki, a gdy kolacja się skończyła, a dźwięki melodyjnego walca przebiegły przez salę, młodzież pośpieszyła do tańca.

Józef Mineyko, Wspomnienia z lat dawnych, Warszawa 1997

 

Moja matka sprawy podróży brała poważnie. Kufry pakowano zawczasu, znosząc do nich bielizną i suknie. Pożegnania z ojcem, który jeździł osobno, miały cechy tragiczne i gorączkowe. Wyjeżdżałyśmy na dworzec do Bieniakoń wieczorem i wsiadały do poleskiego pociągu. Długi korytarz wagonu pierwszej klasy tonął w półmroku, bo nad drzwiami każdego przedziału paliła się w latarni tylko jedna świeczka. Kiedy pociąg ruszał powoli, przychodził konduktor i podnosił do góry oparcia ławek. Uważałabym to za rzecz gorszącą i niestosowną, żeby ktoś obcy odważył się podróżować w tym samym co my przedziale, ale na wszelki wypadek konduktor dostawał rubla.
Około siódmej rano dojeżdżałyśmy do Łunińca, gdzie trzeba się było przesiąść na pociąg w kierunku Homla. Podczas postoju piłyśmy herbatę i jadły bułki posypane cukrem, w dużej sali, na środku której stały stoły, przy długiej ścianie bufet, a wzdłuż okien - kanapy dla podróżnych. Umeblowanie było masywne, z ciemnego drewna, a oparcia krzeseł z dykty w dziurki. Na stołach stały doniczki z oleandrami, fikusami i piramidy butelek. Najdziwniejsze postacie z tobołami, przeważnie urzędnicy rosyjscy z żonami i rodzinami snuły się dookoła. Nie zwracałam na nich uwagi i podobnie ignorowałam ikonę umieszczoną w rogu sali. Znacznie dawniej, kiedy postój w Łunińcu wypadał w nocy, płakałam z nudy i zmęczenia w damskim pokoju. Kiedy piłyśmy herbatę, we drzwiach prowadzących na peron ukazywał się brodaty urzędnik w czapce baraniej z gwiazdką, ze srebrnymi i malinowymi wypustkami przy ciemny mundurze i dzwoniąc ogromnym mosiężnym dzwonkiem, wołał donośnie: Na Gomel - Briańsk - pierwoj zwonok! Oznaczało to, że na peronie stoi już pociąg z Warszawy i zaraz tragarz w jasnym fartuchu i czapce z gwiazdką wynosił nasze rzeczy.

Janina z Puttkamerów Żółtowska, Inne czasy, inni ludzie, Londyn 1998

 

Na podobny temat: Podróżowanie, Podróże koleją