Kultura ludowa była odrębna od kultury wyższych warstw społecznych, szczególnie miejskich. Jednak niektóre, co bardziej spektakularne zwyczaje i obrzędy przedostawały się jako szczególna atrakcja. W zmienionej, złagodzonej formie stawały się rozrywką, zwłaszcza dla młodych ludzi.
W Noc Świętojańską urządzano na Wiśle uroczyste wianki z muzyką i występami. Uroczystość tę organizowało tradycyjnie Towarzystwo Wioślarskie.
Ludowe pisanki zmieniły się w ozdobne cukrowe jaja i inne dekoracje wielkanocne (na stołach pojawiały się nawet farbowane i malowane jaja na wzór tradycyjny). Młodzież miejska bawiła się czasem w znacznie złagodzoną formę dyngusa. Miejskie panny lały także wosk i odprawiały inne wróżby w wigilię św. Andrzeja.

 

Andrzejki:

Dawniejszemi czasy w wigilję Śtej Katarzyny pisze Łukasz Gołębiowski, chłopcy ucinali gałązki wiśni, i sadzili je w wazony, pielęgnując troskliwie. Czyja zakwitła przed Bożem Narodzeniem, lub Nowym Rokiem, będzie szczęśliwy i dobrą partją otrzyma. Kładziono kartki pod poduszki z nazwiskami panien, jaką kto nazajutrz wyciągnął, taka miała być jego żoną. Spełniający tę wróżbę cały dzień przedtem byli z suchotami. Dziewczęta podobne wróżby robić będą w poniedziałek, w wigilją Śgo Andrzeja. Gdy w r. 1826 przypadłe razem i zaćmienie i wigilja Śgo Andrzeja, chłopcy i dziewczęta połączyli razem dwie wróżby. Chłopcy różnym sposobem dopytują się przyszłości: topią wosk lub ołów, wylewając je na wodę.

„Kurier Warszawski”, 1869

 

Wczoraj wieczorem, jako w wigilję Śgo Andrzeja, niektóre warszawianki, wróżyły sobie, lejąc na wodę roztopiony wosk lub cynę, jaka ich czeka dola? a głównie: czy w zbliżającym się karnawale zamienią wianki z rozmarynu na poważne czepeczki z dodatkiem kółka z kluczami. Pewnych danych o tych dziewiczych rojeniach, żaden z sylfów miejskich nam nie dostarczył; wszystkie bowiem wróżki uparły się podobno i wywróżyły sobie mężów — a o takich rzeczach, nie uchodzi wcale, jak mówi kapelan w „Damach i Huzarach,“ głosić przed całym światem.

„Kurier Warszawski”, 1869

 

Nie mylił się pan Bolesław. Na „górce,” to jest w pokoiku Lorci, gwarno było i wesoło:
— Moje złote, jedyne — trzepie Lorcia — może chcecie co zjeść albo wypić, to pójdziemy do jadalni, albo nie!... lepiej niech przyniosą nam tutaj, a my tymczasem przygotujemy sobie wszystko, co potrzeba do wróżb dzisiejszych. Jakóbowo kochana, chodźcie, dopomóżcie nam, bo ja nie wiem, jak się wziąć do tego, mogę się pomylić i wosk palić, a pakuły na wodę puszczać!...
— Pewnikiem coby tak było, mój ty złoty robaczku! — dźwigając się z pod kominka, potakuje starowina, uradowana, że ją do tak ważnej powołują sprawy, — siadajcie se moje kwiatuszki wedle stoła, a ja to wszystko urządzę, jak Pan Bóg przykazał. Nie darmo człek tyle lat na świecie haruje, toć i nie jedno wyrozumieć potrafi! Panienko Kasiu! daj-no panienka z łaski swojej pierścioneczek z palca, a paniuńcia moja uszczknie gałązkę rozmarynu: ja zdejmę czepek z głowy, przykryjemy to wszystko talerzami, i będą panienki ciągnęły, co której Pan Bóg przeznaczył!
— Dalej, dalej do dzieła!.!. — woła Lorcia wesoło,— Kasiu! Stefciu! uważajcie! to ma być wyrok na całą naszą przyszłość!... ja zaczynam... och!... cóżem wyciągnęła! pierścionek?... co to znaczy, Jakóbowo?
— To znaczy, panienko, że swemu kochaniu panienka całe życie wiary dochowasz, a wiadomo, uczciwe kochanie Pan Bóg błogosławi; tedy nie co innego mieć będziemy ino weselisko, a huczne, jak naszej perełce przystało!
— A pan Stefan będzie na niem panem młodym, czy tak, Jakóbowo? — przerywa Kasia babinie, spoglądając filuternie na przyjaciółkę.
— Juści, że nie kto inny; panicz, kiejby malowanie! a nie ambitny, z biedną sługą pogadać nie sroma się wcale. Juści, ja to dawno zmiarkowałam, że opolski panicz naszej panience komplimentuje!
— Co wy też bredzicie, Jakóbowo?... ot, lepiej ciągnijmy dalej nasze wróżby... Kasiu, Stefciu, na was kolej — przerywa Lorcia, kryjąc zarumienioną twarzyczkę na piersiach przyjaciółki.
— Czepek! panienka Stefcia wyciągnęła, czepek! — wola uradowana babina. — O! już co teraz widać dokumentnie, co panience Pan Bóg przeznaczył żyć w świętym stanie małżeńskim.
— A ja mam rozmaryn... — z zawiedzioną minką mówi Kasia, pokazując gałązkę.
— Toż przecie rozmarynu do ślubu używają — dowodzi energicznie Lorcia,— a więc i ty nie zostaniesz starą panną, o nie! A teraz wosk lać będziemy... Jakóbowo, pomóżcie!
Z wielce uroczystą miną bierze starowina miskę napełnioną wodą, rozkłada nad nią rózeczkę wyjętą ze starej miotły, a dziewczęta ujmując po kolei rondelek z roztopionym woskiem, szybkim ruchem wylewają go na ową rózeczkę, zkąd w dziwacznych skrętach wosk spada, krzepnąc na zimnej wodzie.
— Ostrożnie paniuńciu, ostrożnie wyjmować trza z wody, aby nie pokruszyć; teraz niech panienka stanie wedle ściany i trzyma wosk tak, aby cień na ścianę wyraźnie padał; ja z tej strony poświecę, zobaczymy, jaki to znak św. Andrzej ześle we wosku...
— Pan Stefan! doprawdy, pan Stefan!... — klaszcząc wesoło w ręce wola Kasia, a za nią Stefcia, — to jego czapeczka i wąsy, istny portret! O! już co teraz, nie wymawiaj się, Lorciu, trudno, jest ci widać przeznaczony!
— Przecież pan Stefan przystojniejszy, a to jakieś straszydło! — dąsa się Lorcia.
— A mnie się ulało jakieś zwierzę osobliwsze, koń czy wielbłąd?... sama nie wiem...
— Koń... juści że koń!... na nim panienka po raz pierwszy ujrzy swego przyszłego.
— Dzięki Bogu, że nie wielbłąd! Nie miałabym ochoty składać przysięgi na miłość, wierność i jak tam dalej?... nie pamiętam... dzikiemu naprzykład Beduinowi o płomiennych oczach, z puginałem u boku!
— Co do mnie — rzekła Kasia, — to ja nie pragnę oglądać swej przyszłości w wosku! Chodźmy lepiej do salonu, zaśpiewasz nam Lorciu „Maritanę,“ to moja ulubiona piosenka!
— Chodźmy, chodźmy! — żywo podjęła Lorcia,— tatuńcio też zapewne oczekuje nas niecierpliwie.
I wesoła trójka z hałasem zabierała się do odejścia.
— Panienko! panieneczko! — zatrzymując odchodzącą, woła Jakóbowa, — jeżeli panienka chce dokumentnie ujrzeć swego przyszłego, to nim północ nadejdzie, trza ubrać się biało, twarz umazać sadzami, usiąść przed lustrem i postawić przed sobą dwie świece zapalone, a skoro kur zapieje, ujrzy panienka w lustrze tego, kogo jej Pan Bóg przeznaczył.

W noc św. Andrzeja. Opowiadanie, w: „Bluszcz”, 1902

 

Wigilia św. Andrzeja należy do nielicznych wieczorów, o których nawet miejska intelligencja wie coś niecoś, a dla ludu, zwłaszcza wiejskiego, stanowi ona ważną a tajemniczą godzinę przeróżnych zwyczajów. Z niektóremi do owego dnia przywiązanemi „praktykami”, zwanemi „Andrzejkami” lub „Jędrzejkami,” można się spotkać nawet w mieście.
Niejedna panienka zabawia się w długą noc Saturnina wróżbami, wysnuwanemi z dziwacznych odlewów woskowych czy ołowianych, oglądanych „pod światło.” Wyobraźnia marzącej dziewczyny w niewyraźnych figurkach ogląda niedojrzane dla innych rzeczy: wianek ślubny, bukiet weselny, jeźdźca na koniu, lub pociąg kolejowy, zwiastujący niedaleką podróż poślubną, i t. p.
Nie mniej od wylewania wosku roztopionego na zimną wodę znany jest  też zwyczaj puszczania dwóch igieł z dwóch przeciwnych stron talerza czy miski na wodę. Dziewczę śledzi niecierpliwym wzrokiem, czy dwie igły, wyobrażające parę zakochanych, zejdą się z sobą końcami, czy też, spotkawszy się, popłyną blizko siebie  równolegle lub rozejdą się wkrótce.
To znów pod kilka talerzy głębokich osoba starsza podkłada różne przedmioty, poczem, zwoławszy dziewczęta, każe im podnosić talerze: zamęźcie będzie oznaczał welon; blizkie zaręczyny – pierścionek; wesele – kwiaty barwiste; gdy przeciwnie kwiaty białe zwiastują pogrzeb, podobnie jak różaniec – wstąpienie do klasztoru. Ale już najbardziej obawiają się dziewczęta, by pod talerzem, za który się chwyci (czy miską, jak na wsi) nie było czepca – wróżby staropanieństwa…
Podobnie bywa z trzewiczkiem. Przed pójściem na spoczynek w wigilię św. Jędrzeja nie zapomina dziewczę o tem, że należy do łóżka cisnąć bucik ku drzwiom: upadnie on palcami do progu, to w izbie głośna uciecha, bo wróży to, że dziewczyna wyjdzie za mąż… Byle tylko trzewiczek nie upadł odwrotnie!
Przed wieczorem gdzieniegdzie zbiera się kilka dziewcząt do izby z bułkami świeżo wypieczonemi. Na każdej wyciśnięty znak jakiś lub litera. Bułki układa się rzędem na podłodze, poczem drzwi się otwiera dla wpuszczenia psa przywołanego: trzeba zważać na to, którą bułkę pies wprzód pochwyci – ten bowiem chłopiec, którego ona wyobrażała, najpierw oświadczy się o rękę dziewczyny.
Podobnie rzecz ma się z karteczkami wyciąganemi z zapaski jednej z dziewcząt: czyje imię na karteczce wyciągniętej wyczyta, za tego wyjdzie. Gdzieindziej panny kartki z imionami zalotników chowają pod poduszkę tego wieczora, żeby ze snu zbudziwszy się zajrzeć, czy właśnie upragnionego chłopca oznacza pierwsza kartka, na oślep wyjęta. – (Według Kaz. Kalinowskiego)

Mieczysław Rościszewski, Pani domu. Skarbiec porad praktycznych dla Polek wszelkich stanów, Warszawa, 1904

 

Pisanki:

U nas słyną pisanki, których opisom poświęcone są specyalne broszury badaczy ludu wiejskiego; one to wytworzyły, z rozwojem smaku i gustu mieszczan, całe szeregi najprzeróżniejszych cacek w formie jajka, z których niejedne, zależnie od misterności wykończenia, dochodzą do cen bajecznych. Cukiernicy wyrabiają je z cukru i czekolady, galanteryjnicy z rozmaitych artykułów, jubilerzy ze złota i drogich kamieni. Bywają jaja mniejsze i większe, a mieszczą się w nich często siurpryzy, cenniejsze od samej powłoki zewnętrznej.

Mieczysław Rościszewski, Pani domu. Skarbiec porad praktycznych dla Polek wszelkich stanów, Warszawa, 1904

 

Śmigus dyngus:

Śmigus jest dziś po miastach prawie zarzucony. Wszakże zwyczaj ten tradycyonalny można zachować, byle tylko w sposób elegancki. Służą po temu pompki z perfumami, ukryte pod bukiecikiem fijołków lub t. p. używać ich jednak należy z wszelką ostrożnością, ażeby płyn nie prysnął w oko osoby, którą chcemy oblać, i ażeby jej ubrania nie zniszczył/ zabawka to wyłącznie dla młodzieży płci obojga.

Mieczysław Rościszewski, Pani domu. Skarbiec porad praktycznych dla Polek wszelkich stanów, Warszawa, 1904

 

Wianki:

Wianki upadają z każdym rokiem. Coraz mniej ludzi zgromadza się na tej Sto-Jańskiej uroczystości, która w naszych przynajmniej oczach zachowuje urok niewysłowionej poezyi wspomnień.
A zresztą może przyczynia się do tego i nowy most żelazny, wraz ze zjazdem do niego prowadzącym, bo stosunkowo do wielkich rozmiarów mostu i zjazdu wszystko maleje. Bednarska ulica i most drewniany, zawsze wydawały się natłoczonemi ludźmi, trudno tam było się przecisnąć, kiedy tutaj swobodnie krążyć można.
Zgromadzona pod olbrzymiemi wiązaniami mostu publiczność, zdaleka lillipuckie przybiera rozmiary. Ogromna sieć żelazna zarzucona po nad głowami tłumu, ciśnie go do ziemi, i kiedy most drewniany uginał się pod tym ciężarem tak że nieraz o wypadek jaki była obawa, żelazny przyzwyczajony do dźwigania na sobie ogromnych machin po kolei się toczących, zdaje się nie czuć nawet tego niezwyczajnego napływu.
I same wianki leniwiej jakoś zlatują z poza tej wysokiej balustrady. Przewoźnicy spoczywający w czółnach obojętnie się patrzą na tłum przesuwający się po nad ich głowami, bo czują brak owych lubowników wyławiania kwiatów z wody, którzy im kiedyś za trud poniesiony sowicie płacili.
Dzisiaj zmieniły się czasy.
Mało kto już pomyśli o rzuceniu się do wody za wiankiem, a chociażby go nawet na równej drodze spotkał, to nie zada sobie trudu schylenia się po niego, chyba że wianek posiada jakie hypoteczne anneksa, o które poprawdzie coraz jest trudniej.

W. Szymanowski, Przegląd, w: „Bluszcz”, 1868

 

Pomimo chłodu i groźby deszczu, wczoraj po południu na moście i na wybrzeżach, było tłumnie i gwarno. O ile na oko sądzić można, zebrało się tam do kilku tysięcy osób, po większej części ludzi pracy i uczucia.
I wszystkie też prawdziwe warszawianki, z różami... na licach, z bławatkami w oczach, i szczerą miłością w sercach, dla poetycznej tradycji, przybyły nad Wisłę, by jej falom rzucić wiązankę kwiatów lub wianek szepczący piosenkę tęsknoty do... posiadania ślubnej obrączki.
Jak zwykle tak i tym razem, kilka kawalerskich łódek, uwijało się żwawo po rzece, ścigając rzucane bukieciki lub wianki i jak zwykle, nad wieczorem, chociaż w bardzo skromnej liczbie, terminatorzy stolarscy puścili na wodę parę wieńców strojnych w kwiaty jaskrawe, papierowe gwiazdy i fantastycznie poskręcane wióry.
Oprócz zaś galantów wioślarzy, zajmował się również wczoraj chwytaniem wianków, jakiś amator brodzenia w wodzie w ubraniu. Okrywany hucznemi oklaskami zebranych, łapał on co mu tylko spadło z góry, a w owym wonnym deszczu kwiatów, spadło tam także parę czapek, rękawiczka i pożegnany na zawsze krzykiem rozpaczy, kok, z jednym ale niewątpliwie... fałszywym lokiem.
Zabłąkawszy się z urzędu, pomiędzy patrzącymi na Wisłę z mostu, między innemi objaśnieniami, jakich tam sobie obficie udzielano, usłyszeliśmy także następujące „że ów tajemniczy łowca wianków, był napewno taki sam „człowiek-ryba", o jakim jest opis w romansie „Marcin Podrzutek." Objaśnienie to, pod słowem, kommunikował dwóm magazynierkom z Freta, co najmniej dependent od komornika i one musiały mu uwierzyć, gdyż potem częstował je piernikami i młodszej kupił wianek.
Jako akcessorja do powyższego bladego szkicu wczorajszych wianków, dodać musimy, że żaden z nich nie padł z głębi powozów przejeżdżających po moście, że około dziewiątej wieczorem, kilku flisaków popłynąwszy z tratew ku brzegowi na Pradze, zapaliło jedną sobotkę i... że wówczas, przez zjazd niesiono na tragach trumienkę z wiankiem... do grobu.
O północy zaś wczoraj, zakwitła jak chce mieć podanie paproć i niewątpliwie zerwał ją ten, który wygra główny los w piątej klassie przyszłej loterji, albo ten, który w tym jeszcze roku weźmie za żoną największy posag.

„Kurier Warszawski”, 1869

 

Powiedźcie mi panowie czem się to dzieje że coraz mniej wianków w Warszawie.
Może też i nie mniej ale to pewna że od niejakiego czasu Warszawianki nie chcą już puszczać wianków na wodę.
Widocznie uważają one tę operacyą jako zupełnie chybioną.
Dla tych którzy, pilnując się dawnych zwyczajów, przychodzą regularnie co rok wziąć udział w tej Śto-Jańskiej uroczystości, przykre sprawia wrażenie to coraz większe opustoszenie brzegów Wisły.
Wprawdzie tu i owdzie, zjawi się jaki wianek nic wiedzieć skąd rzucony ale nikt się nie schyli nawet po niego. Przewoźnicy siedzą sobie z założonemi rękami w swoich czółnach, wiedząc dobrze że nie otrzymają ani grosza za wyłowienie z wody skromnego wianka.
Widzieliśmy kilku tych samotników płynących sobie środkiem rzeki i doprawdy wyglądały już jak zwiędłe tak nam się wydały biedne i opuszczone.
Przyzwyczajeni do zapatrywania się na życie ze strony czysto realnej, zatracamy w sobie powoli wszelką jego stronę poetyczną. Ludzie mówią wprawdzie jeszcze o miłości, o bezinteresowności, ale gdzie tego wszystkiego szukać. Jak przyjdzie do rzeczy, miłość, bezinteresowność, redukują, się zwykle do zapytania „Wiele to przyniesie?" Świat nasz obraca się w kółku większych i mniejszych interesów i pod tę kategoryą wszystko się podciąga.
Może to ma i swoję pewną dobrą stronę, bo zarzucano nam dotychczas, że zanadto poezyą żyjemy. Ale nasza spółeczność lubi się przerzucać w ostateczności i to właśnie główną jest wadą. Niechaj każdy z was, moi panowie, niechaj każda z was, moje panie, zechce policzyć sobie ile to razy na dzień obijają się o uszy te dwa wyrazy „dobrobyt materyalny.” Jest to nowe u nas wyznanie zyskujące sobie coraz więcej prozelitów. Szczególniej pomiędzy młodzieżą, brzmi to jakoś bardzo ponętnie, tak ponętnie że jest wielu gotowych rzucać pioruny na przeszłość, iż się zamało tego dobrobytu pilnowała. A z tego do obrócenia w śmieszność wszystkich zwyczajów jakie nam ta przeszłość w tradycyi przekazała choć już zaledwie.

W. Szymanowski, Przegląd, w: „Bluszcz”, 1871

 

Wprawdzie niepogoda w roku bieżącym nie dozwoliła dorocznej uroczystości wianków odbyć się według dawnego obyczaju, ale i bez tego już widocznie wianki chylą się ku upadkowi.
Ba, gdyby to puszczono na Wisłę losy na loteryą albo akcye na pożyczki premiowej, w tej nadziei, że wyłowić się dadzą wygrane, pretendentów znalazłoby się nie mało.
Ale wianki....
Co komu po tem bezużytecznem kwieciu, które przydać się tylko może do zdoby głowy wiejskich skromnych dziewcząt.
I nie otrzymujemy znowuż tak kategorycznie, żeby kwiaty nie przydały się na coś.
Owszem. Przespacerujcie się tylko trochę po ogródkach, gdzie się odbywają wystąpienia dramatyczne albo nawet koło cyrku sztucznych jeźdźców, a zobaczycie, że tych kwiatów ułożonych w mniej więcej gustowne bukiety sprzedaje się tam nie mało.
I mają swój powód bytu.
Niema prawie wystąpienia, żeby która z promieniejących niekoniecznie już artyzmem, ale naturalnemi czy sztucznemi wdziękami pań nie została osypaną deszczem z kwiatów.

W. Szymanowski, Przegląd, w: „Bluszcz”, 1872

 

Pisma Warszawskie, mianowicie też humorystyczne, w bardzo niekorzystny sposób przedstawiły obchód „Wianków“ w Warszawie; jeżylibyśmy im wierzyć mieli, cała uroczystość ograniczała się na tem, że na moście stały tłumy widzów, a na Wiśle nie było nic, na coby tłumy te patrzeć mogły. Bądźco-bądź, prawda to czy przesada, zdaje się ulegać wątpliwości, że wianki warszawskie ani mogą iść u porównaniu z wiankami, jak się u nas, szczególnie od lat kilku, obchodzą. Dla Krakowa, ubogiego zresztą w rozrywki i nadzwyczajności, jestto uroczystość, która literalnie całe miasto porusza, i to nietylko w solenną wigilią Świętojańską, ale, rzec można, paru tygodniami pierwej. Jak tylko zbliża się ta pora, wysuwa się naprzód w powszechnych pogadankach pytanie: czy będą wianki tego roku, czy nie? Potem idzie ogłoszenie o zbieranie składek po upoważnionych do tego sklepach, restauracyach i t. p.; następnie przygotowania i rozmaite o nich wieści; a wreszcie sama uroczystość z muzyką, ogniami sztucznemi, śpiewami, transparentami i wielu innemi rzeczami, kilkanaście tysięcy ludzi wszelkich stanów i wieku na brzegi Wisły sprowadzająca. W tym roku szczególnie, z powodu różnych okoliczności, a zwłaszcza niestałej pogody, wianki przez cały tydzień elektryzowały i w naprężeniu trzymały ciekawość naszej publiczności. Przygotowania poczyniono do nich z większą jeszcze niż zwykle okazałością i w calem mieście wiedziano o tem, a tu nieszczęśliwy przypadek zdarzył, że tego dnia pogoda nie była pewna. Naturalnie wszystkich tych lampionów i ogni sztucznych nie można było na los szczęścia i na pastwę możliwego deszczu i wiatru oddawać; ale pomimo to tysiące krakowskiego narodu, zapewne po większej części z niewiadomości, podążyły nad Wisłę i uporczywie czekały parę godzin, czyli wianki się nie pokażą. Błysnęło kilka, kilkanaście zwykłych wianeczków ze świecami na wodzie, kilka rac przez nadliczbowych amatorów puszczonych zasyczało w powietrzu; ale to nie było to, czego się spodziewano i na co oczekiwano. Podobna historya powtórzyła się następnego, trzeciego, a podobno i dalszych jeszcze dni; bo pogoda, jak na złość, była ciągle kapryśna i niezdecydowana, i chwilowo robiła nadzieję, a potem znów czyniła niemożebnym obchód uroczystości. W ten sposób przez cały tydzień cierpliwość Krakowian była wystawianą na próbę, i niejeden już zwątpił azali ujrzy wianki w tvm roku. Stało się to jednakże, lubo dopiero w oktawo wigilii Ś. Jana, i publiczność, jeżeli długo czekała, mogła przynajmniej rzec sobie, że Towarzystwo muzyczne (bo zapomniałem powiedzieć, że to ono urządzeniem tej uroczystości sio zajmowało), nie zawiodło jej nadziei i mimowolną zwłokę dobrze nagrodziło. Wianki tegoroczne były w istocie wspanialszemi niż zwykle: race, ognie bengalskie i inne cuda pyrotechniki co chwila w nowy podziw wprawiały publiczność; zamiast jednego, jak zwykle, oświetlonego galaru, były w tym roku aż trzy, a wreszcie niezwykłego interesu dodawały także dwa transparenty na galarach wzdłuż Wisły przepływające, z których jeden wyobrażał wskoczenie Wandy do Wisty, a drugi wydobycie jej martwych zwłok.

Korespondencya zagranicza. Kraków, 26 lipca, w: „Bluszcz”, 1877

 

Wiankom przeszkodził w tym roku deszcz, który rozpędził tłumy zebrane na obu brzegach Wisły. ale chociażby i niebo było pogodne, coroczne finscn powtórzyłoby się i tym razem z pewnością. Upada stara tradycya, uleciał z niej duch, a forma rozbija się w czerepy.
Skarżymy się mi brak zabaw liniowych, a pozwalamy sami upadać dawnym zwyczajom, nadającym się wybornie do zajęcia serca i umysłu tłumów piękną i poetyczną rozrywką, która niegdyś dla ojców naszych była uroczystością pełną symbolicznego znaczenia, a dla nas pozostała tylko pamiątką dawnej wiary, dawnych pojęć, dalekiej, legendowej przeszłości.
Szkoda, że pozwalamy na zrywanie tradycyi, wiążącej dawne z nowemi laty, że obojętniejemy dla tych spuścizn, przekazanych nam przez dalekie pokolenia, że pozbywamy się pamiątek, które dla każdego narodu stanowią drogi skarbiec jego minionego żywota.
Trochę dobrej woli, trochę energicznej inicjatywy. a moglibyśmy uratować jeszcze chylący się ku upadkowi zwyczaj ludowy tak jak to uczyniono w Krakowie. Tamtejsze Towarzystwo Muzyczne co rok teraz zajmuje się urządzaniem Wianków na Wisie pod Wawelem, uświetniając stary obchód praojców śpiewami, ogniami sztucznemi, ruchomemi obrazami na temata ludowe i podaniowe. U nas znalazłaby się inicjatywa, i powinna się znaleźć, w kole naszych artystów i miłośników piękna.
Od kilku lat malarze i rzeźbiarze warszawscy urządzają sobie wycieczki w okolice Warszawy, a programmata ich, odznaczające się w udkiem urozmaiceniem i pomysłowością, jak np. podczas ostatniej majówki w Siekierkach, świadczą, iż nie brak pomiędzy nimi ludzi fantazyi, zmysłu organizacyjnego i doświadczenia w tym kierunku.
Zwracamy się przeto do nich z odezwą o wznowienie i podtrzymanie świętojańskiego obchodu, który mógłby się stać zajmującą wszystkie warstwy ludności naszej zabawą przyjemną i pamiątkową.

Pogawędka, w: „Bluszcz”, 1880

 

Wianki.
Na jutrzejsze wianki przystań Towarzystwa wioślarskiego odsunięta została od mostu w górę rzeki i umieszczona wprost ulicy Bednarskiej.
Odsunięcie to było koniecznem ze względu, aby przystań stanęła nawprost ławy piasku, na której puszczane będą ognie sztuczne i która cała zasiana będzie lampkami.
Dla pomieszczenia chóru, orkiestry i żywych obrazów przygotowano trzy obszerne promy, stosownie urządzone.
Przestrzeń wału od ulicy Bednarskiej do punktu nawprost łaźni została już oparkaniona i wewnątrz znajdują się miejsca numerowane.
Główne wejście będzie nawprost Bednarskiej.
Porządek będą utrzymywali przy wejściach delegowani członkowie Towarzystwa, nie biorący ozynnego udziału w korowodzie łodzi lub w chórach i obrazach.
Na samej przystani i na wale, oraz na piaskach panuje dziś ożywiony ruch około niezbędnych przygotował} tak do iluminacji, jak i urządzenia miejsc dla publiczności.
Niski stan Wisły pozwala na łatwe krążenie po wodzie wszelkich łodzi.

„Kurier Warszawski”, 1885

 

Wianki.
Jutro, o godzinie 8½ wieczór, odbędzie się na Wiśle, odłożona z dnia 23-go b. m., uroczystość puszczania wianków, urządzona przez Towarzystwo wioślarskie.
Dziś kończą się już przygotowania do jutrzejszej zabawy.
Część wału miejskiego po stronie warszawskiej, począwszy od łaźni aż do letnich łazienek powyżej Bednarskiej, została oparkaniona i tu znajdować się będą miejsca numerowano w cenie od 60 kop. do 2 rs.
Towarzystwo wystarało się o pozwolenie zamknięcia prawego chodnika mostu i sprzedawać będzie nań bilety wejścia po 15 kop.
Pogoda i upał, jakie panują od kilku dni, zapowiadają pomyślny przebieg uroczystości wiankowej, na którą podąży zapewne tłumnie przynajmniej połowa Warszawy.
Byłoby pożądanem, aby uroczystość skończyła się przed północą i aby skrócono pauzy pomiędzy numerami programu, gdyż zbyt długie przesiadywanie nieruchomie nad wodą jest dla wielu osób szkodliwem.

„Kurier Warszawski”, 1885

 

Wianki.
Dziś więc o godzinie 8½ wieczór odbędą się aranżowane przez Towarzystwo wioślarskie „wianki".
Nad Wisłę, sądząc z wielkiego pokupu dość drogich biletów na miejsca numerowane, podąży tłum olbrzymi.
I uczyni dobrze, gdyż program zabaw jest obszerny i urozmaicony.
Zapowiada on co następuje: 1) Żywy obraz „Hołd Warszawy Wiśle" i korowód łodzi przy salwach; 2) puszczenie wianka Towarzystwa wioślarskiego, wianków alegorycznych, wyobrażających miasta: Sandomierz, Warszawę, Płock, Włocławek i inne, z transparentami i oświetleniem ogniami bengalskiemi; 3) wielkie ognie sztuczne, spalone przez p. Andrzejewskiego; 4) żywy obraz „Wisła i wioślarze"— palenie beczek smolnych i żerdzi gorejących; 5) lawirowanie łodzi illuminowanych i 250 błędnych wianków z ogniami bengalskiemi; 6) wielkie ognie sztuczne, spalone przez p. Kollera: a) bukiet z tulipana i ruchomych róż, b) wybuch Wezuwjusza.
Od początku aż do końca uroczystości wiankowej przygrywać będą na przemiany dwie orkiestry.
Program wyczerpany zostanie przed północą.
Pojutrze, tj. w poniedziałek, Towarzystwo wioślarskie urządza na Wiśle swoje regaty, o których bliższe szczegóły podamy jutro.

„Kurier Warszawski”, 1885

 

W zeszłą sobotę tradycyjnym zwyczajem odbyła się uroczystość puszczania wianków, starożytna Sobótka już coraz bardziej po wsiach zapominana. Urządzana przez Towarzystwo wioślarskie corocznie, cieszy się zawsze wielkiem powodzeniem. Występują w niej korowody łodzi, chóralne śpiewy, puszczanie wianków zwykłych i symbolicznych, przedstawiających rzeki nasze, obrazy z żywych osób, illuminacye, fajerwerki i t. d. Programy te zawsze są bardzo dobrze obmyślane, wybornie wykonane, ale wytężone oko widza na Wisłę, tylko się domyśla, że patrzy na to co program zapowiada a ucho przypuszcza, że szmer dochodzący do niego jest śpiewem. Słowem jest to zabawa, bawiąca bardzo jej przedstawicieli, a widzom nudzącym się, każąca wierzyć, że się bawią wybornie.

Wiadomości z różnych stron, w: „Tygodnik Mód i Powieści”, 1888

 

Na grobie letniego karnawału położyliśmy już i „Wianki“; możemy teraz śmiało porzucić bruk miejski, podziurawiony kretowiskami wodociągów i kanalizacyi, i pożegnać się z Warszawą, na którą z kolei zapadną nudy ogórkowego sezonu i wszystkie utrapienia kanikuły.
Towarzystwo wioślarskie poczciwą ofiarę złożyło znowu „Macierzyństwu“, urządzając na korzyść tej instytucyi doroczny obchód wilii św. Jana.
Wisła, jak kameleon mieniła się wszystkiemi kolorami ogni sztucznych, świateł elektrycznych, beczek smolnych i transparentów; tysiączne tłumy mrowiem obsiadły most i brzegi, ogniste race leciały ku gwiazdom, a gwiazdy spadały w wodę i migotały na dnie Wisły i na stropie nieba, cała flotylla łodzi, bark i statków szybowała po falach; płynęły pieśni „Lutni“ i dźwięki orkiestry, a temu wszystkiemu przypatrywał się pyzaty księżyc z góry i z lekceważeniem spoglądał na elektryczne słońca...

Quis, Pogawędka, w: „Bluszcz”, 1888

 

W latach minionych Towarzystwo wioślarskie zawsze zajmowało się obchodem Wianków świętojańskich, o których wprzód na parę tygodni Kuryery różne nadzwyczajności opowiadały. Z równą wrzawą i alarmem ustawiano ławki przy bulwarze, dzielono je na miejsca tańsze i droższe, w oznaczeniu ceny nie krępowano się żadnemi względami i w terminie oznaczonym bulwary wiślane roiły się tłumami ciekawych Warszawiaków, pewnych, że ujrzą cuda, a strojących coraz bardziej... nosy na kwintę. Bo i nie mogło być inaczej! Gdy bowiem zaczęto wykonywać program, usłyszano jakieś niby mruczenie od Wisły płynące... był to śpiew chóru płynącego łodzią, od którego wiatr kiedy niekiedy przyniósł jakie ćwierć taktu lub akord pojedyńczy do uszów słuchaczy i w parę minut później ginął bez śladu, jakby w falach Wisły utopiony.
Widziano także cóś stojącego na środku Wisły, a na nim niby osoby czy manekiny, ale wszystko to było ani ruszające się, ani gadające, ani malownicze i to gdzieś daleko, w pół-wiorstowem oddaleniu: co miało przedstawiać nikt nie wiedział ani się domyślał.
Otóż i koniec widowiska, któremu nazwiska trudno było nadać. Każdy zawiedziony i zgniewany wrócił do domu, a mimo to na drugi dzień Kuryery sypały pochwały, klaszcząc w dłonie na podziękę wioślarzom za trudy i wysiłki około znudzenia publiczności podjęte.
W tym roku Wisła nasza na szczęście skaprysiła, zaspy piasku nie dozwoliły przeprowadzenia przystani na brzeg warszawski i obchodu wianków niby nie było, a jednak spełnił się, stając się prawdziwą niespodzianką, urządzeniem której zajęło się kilka stowarzyszeń tutejszych.
Każde z nich wystąpiło z własnemi łodziami, udekorowanemi odpowiednio. Towarzystwo cyklistów na olbrzymiej łodzi wzniosło ozdobny namiot, na którego wierzchu ułożono z żywych kwiatów bicykl. Na przedzie statku siedział cyklista, czterech zaś innych z zapalonemi ogniami bengalskiemi stało po rogach namiotu, a za każdym razem, gdy przepływali cykliści, orkiestra strażacka grała „fanfarę", zagłuszaną przez oklaski. Również y pięknym transparentem wystąpiło Stowarzyszenie Subjektów Handlowzch i Przemysłowych. W trójkącie umieszczone były: herb m. Warsza- wy, Merkury i godła handlu i przemysłu. Wioślarze na łodziach Towarzystwa urządzili piękną illuminacyą z lampionów chińskich, ogni sztucznych i fajerwerków. P. Zbrożek przybrał swoją łódź wieńcami i kwiatami, kilkunastu zaś wioślarzy uilluminowało swoje łodzie, gigi, hamburki i t. p. Na wielkiém czółnie z transparentami chór Towarzystwa wioślarskiego pod kierunkiem p. Dudy wykonał kilka utworów. Zgromadzenie tokarzy z początkowania p. Rawskiego, urządziło również wianek na miniaturowem czółenku, a jako emblemat cechu wystawiło szachy. Pod koniec zabawy puszczono kilkadziesiąt błędnych ogników, wianki płonące, a w końcu balon. Most cały i oba bulwary szczelnie zapełniali widzowie.

Wiadomości z różnych stron, w: „Tygodnik Mód i Powieści”, 1889

 

Druga z rzędu zabawa, przeszła za to oczekiwanie chciwych wrażeń mieszkańców syreniego grodu. Były nią — tradycyjne Wianki, choć nie wiele w niej z tradycyi zostało. Wszystko się uszlachetnia, wypięknia, cywilizuje, że się tak wyrazimy — a jednak...
Nie są to dawne Wianki, owy prastary obchód Sobotek w tajemniczą noc S go Jana.
Nic można z tego robić zarzutu organizatorom dorocznej zabawy. Tempora mutantur et nos mutamur in illis. Za wianuszkiem skromnym, z barwinku lub ruty splecionym, nie pogoni młodzieniec i chciwą dłonią go nie chwyci przy radosnym oklasku uszczęśliwionej dziewczyny; młodzian i wianek ujęty, nie rozmarzą dziś serduszka dziewczęcia, niewierzącej we wróżby świętojańskiej nocy; skokiem jelenia nie przesadzi nikt dzisiaj płonącego stosu, nie zabrzmi śmiech swobodnej uciechy, śmiech szczery, prosty, z okrzykiem na fale wiatru rzucony.
To trudno!
Zmieniają się czasy i my z niemi. A jednak?..
Smutno mi po wiankach dawnych.

??, Pogawędka, w: „Bluszcz”, 1894

 

Doroczny obchód wianków odbył się i teraz z wielką okazałością, a większą dbałością o wygodę widzów. Zwykłego tłoku nie było znać wcale, skromna opłata pozwalała każdemu choć stojące zająć miejsce. Pogoda była piękna, fale Wisły spokojne. Pochód wianków rozpoczęły trzy transparentu przedstawiające trzy miasta nadbrzeżne: Warszawę, Płock i Włocławek. Następnie ukazał się wianek cyklistów, później młynarzy oraz Towarzystwa pracowników handlowych i przemysłowych m. Warszawy i Towarzystwa łyżwiarskiego. Przystań tonęła w morzu zieleni, z dźwiękami orkiestry towarzyszył huk rakiet i śpiew chóralny.
Oryginalną nowością, która wśród zebranego tłumu niemałe wrażenie uczyniła, było ukazanie się na wodzie olbrzymiej krypy wiozącej „Teatr Nowości.“ Widzieliśmy tam bardzo ładną dekoracyę z drzew, wśród których bielała chata włościańska a przed nią na podwórzu wesele krakowskie. Było więc i błogosławieństwo rodzicielskie dane młodej parze i weseliska i nieodstępny organista i uczta i żydzi grajkowie i cały orszak weselny, i mazur, i krakowiak i oberek.
Słowem wszystko było...
A jednak?
Ucywilizowały się nasze wianki; z tradycyjnej zabawy nazwisko tylko zostało, ale rzecz sama znikła, boć przecie jej zasadą, to wyścig młodzieńców za wianuszkiem dziewiczym i wróżby ztąd wypływające. Nie prawda, panie Innocenty?
— Ach — nudy, nudy! ziewał mój gospodarz, wyciągając coraz dalej nogi przed siebie

??, Pogawędka, w: „Bluszcz”, 1895

 

Gdzie nie gdzie jeszcze, tylko gdzie nie gdzie zachował się ten piękny zwyczaj, gdzie me gdzie jeszcze obchodzoną jest ta uroczystość nocy Świętego Jana z niepokalaną czystością. W miastach pozostała tylko jako pamiątka przeszłości, pamiątka, gdzie główną rolę odegrywa siła przyzwyczajenia, jakiś mus niezrywania z tradycyą, lecz nie pragnienie zabawy, w której, bądź co bądź tłumy czynnego udziału me biorą.—Z sobótek i wianków pozostał tylko suchy szkielet zmieniony do niepoznania, ubrany w sukienkę, tą razą szpecącej, cywilizacyi.
Rok rocznie, w wieczór Świętojański, brzegi naszej Wisły szarej roją się od kilkunastotysięcznego tłumu. Za zasługę poczytujemy towarzystwu Wioślarskiemu, że nie zrywa z tradycyą, że dużo dokłada trudu i pracy do urządzenia wianków, które, jak powiedzieliśmy, straciły na właściwej sobie charakterystyce, bo głównym celem zabawy, powinna być gonitwa za puszczonemi z rąk dziewczęcych wiankami, choćby dawniejszego nie miała znaczenia, co samo przez się ma się rozumieć. Gonitwa jednak podobna. odbywana na wartkich nurtach naszej Wisełki nie byłaby zabawą zbyt bezpieczną; uczestników znalazłoby się dużo, a przy nieumiejętnem kierownictwie łodziami, za wiankami goniącemi, — niejednoby się odbyło salto mortale. Jednak, bez narażania się na wielkie niebezpieczeństwo, można byłoby coś przecie uczynić gwoli tradycji. Na łyżwiarskiej, naprzykład, przystani, niech będzie ograniczona pewna ilość miejsc — dla panien tylko. Każda z dziewcząt obowiązana przyjść z wianeczkiem oświetlonym jakąś lampką pośrodku i puścić go na fale Wiślane. Młodzież należąca do cechu wioślarskiego, oczywiście kawalerowie do wzięcia — pojedynczo na łodziach niech w pogoń za tym skarbem dziewiczym płyną, przy dźwięku muzyki i śpiewach stosownych. Niejeden wianek przez kilku naraz goniony będzie, wywiąże się walka nieszkodliwa. której rezultatem niejednokrotnie będzie śmiech pusty. Bo któż zabroni starej pannie, naprzykład, niemającej już pretensyi do hymenu, rzucić dla figla piękny wianek na rzekę? — któż zabroni marcowemu kawalerowi uchwycić rzucony wianuszek piętnastoletniej dzieweczki? — Zabawa stanie się ogólniejszą, ożywioną więcej, a ręczę, że nikt z uczestników nie pogniewa się, przeciwnie, dużo będzie śmiechu, sprawionego przez los, mający na oczach przepaskę. — W rzędzie różnych działów programu, jeden podobnej gonitwie poświęcić nie zawadziłoby wcale. Wianki nie byłyby pustym wyrazem, jak są obecnie, nie miałyby dawnego zabobonnego znaczenia, a zostaną jednak tem, czem dawniej były.
Czy zła myśl?

??, Pogawędka, w: „Bluszcz”, 1897

 

Wianki.
Pomimo nawałnicy popołudniowej, która zdawało się, że wywoła odroczenie dorocznej zabawy do pogodniejszego dnia, odbyła się ona wedle zapowiedzianego programu i jego daty. Wianki korporacyjne, t. zw. korowody łodzi dekorowanych, transparenty, ognie sztuczne, chóry śpiewaków, i sobótki nakoniec, dotrzymały wytrwalszych zwolenników świętojańskiej uroczystości do samej północy. Nie było nic nowego w tegorocznej wiankowej zabawie, a jeśli znalazłoby się coś na miejscu, o czem wspomnieć warto w sprawozdaniu, to chyba to przeżywanie się widoczne tradycyjnej rozrywki, która przed laty posiadała istotnie własność ściągania tłumów. W one czasy ani te grupy nie były tak artystycznie obmyślane, ani oświetlenie takie kunsztowne, ani chóry wyuczone i mogące dać zadowolenie wybredniejszemu nawet muzykalnemu smakowi, a przecież wianki miały swój czar niezaprzeczony; wyglądano ich gdy się zbliżały, i cieszono się nimi gdy nadeszły. Możeśmy wtedy mieli mniejsze wymagania, może było mniej rozrywek niż dzisiaj, a może wogóie młodszym i przystępniejszym uciesze był człowiek który nas poprzedził.
Tak jest! do zabawy trzeba młodości — prawdziwej młodości.

Kronika, w: „Tygodnik Mód i Powieści”, 1899

 

Święty Marcin:

Według starodawnego zwyczaju oczekiwano Świętego Marcina, który miał na białym koniu przyjechać; na niejednym stole pojawiła się gąska tradycyjna, wróżbitka ostrej albo łagodnej zimy. Jakiej barwy okazała się kość piersiowa onej gęsi nieszczęsnej: biała czy sina — nie wiem, ale Ś. Marcin zawiódł stanowczo oczekiwanie. Pogoda była ładna, niezakłębił się puch biały w powietrzu, ani jeden płatek śniegu na ziemię nie upadł.

??, Pogawędka, w: „Bluszcz”, 1895

 

Ś-ty Marcin się zbliża, a stosując się do zwyczaju każdy w tym dniu stara się mieć gąskę na swym stole.

Paulina Szumlańska, Rady gospodarskie. Rady na listopad, w: „Tygodnik Mód i Powieści”, 1902